Twórcy tej metody (a raczej Ci, którzy ją opisali i nadali jej znamiona metody - bo przecież wiele osób na całym świecie od lat właśnie tak wprowadza dzieciom pokarmy inne niż mleko, nie wiedząc, że czynią to zgodnie z jakąś filozofią) wymieniają jej liczne korzyści: poprawia komunikację między rodzicem a dzieckiem, bo dziecko pokazuje co lubi, a czego nie, rozwija zmysły dziecka, bo nie pozbawiamy malucha radości jedzenia i cieszenia się fakturą, konsystencją, smakiem, zapachem, dziecko ma szansę nauczyć się żucia, rozdrabniania, przełykania większych kawałków. BLW usprawnia koordynację ręka-oko i rozwija zdolności motoryczne, a także eliminuje problemy z niejedzeniem zakładając, że jeżeli tylko dostarczymy dziecku pożywienie i stworzymy warunki do jego zjedzenia, to „zdrowy organizm się nie zagłodzi” i dziecko samodzielnie zadecyduje ile zje.
Brzmi super, ale pierwsze co przychodzi do głowy wszystkim rodzicom to, jak ma sobie to moje bezzębne stworzenie poradzić z kawałkiem jedzenia i nie zakrztusić się? Marta Sobiło, propagatorka metody w Polsce tłumaczy – „Owszem, dziecko zakrztusi się i to nie raz. Będzie się zakrztuszać zawsze, kiedy weźmie za duży kawałek, zanim nauczy się odgryzać tylko tyle, ile jest w stanie połknąć bez problemu. Jednakże zakrztuszenia te będą coraz rzadsze. Do tego są zwykle niegroźne – jest to element nauki jedzenia, dziecko uczy się cofać jedzenie z przełyku do ust i wypluwać. Krztuszenie się to odruch wymiotny, który pozwala usunąć kawałki jedzenia z dróg oddechowych, gdy są zbyt duże, by je przełknąć. Nie wydaje się to zanadto przeszkadzać dzieciom, które jedzą samodzielnie, i szybko, jakby nigdy nic, wracają do jedzenia.”
No to spróbowaliśmy i jesteśmy zachwyceni. Wiktor krztusił się, pluł i parskał, ale nawet na chwilę uśmiech nie schodził mu z twarzy. Niesamowita to satysfakcja patrzeć na dziecko, które cieszy się jedzeniem jak najlepszą zabawą i ochoczo testuje nowe smaki. Nasz synek rozkoszował się jesiennymi warzywami, a my, oszalali z ekscytacji i dumy robiliśmy mu dziesiątki zdjęć, na których udokumentowane jest jak z każdą chwilą staje się coraz bardziej upaprany i szczęśliwy. Na tacy przed nim ugotowane różyczki brokułów, fenkuł, awokado, dynia i słodki ziemniak – już widać, że lubi chłopak zielone, bo dynia i batat zostawia prawie nietknięte podczas gdy na dokładane przeze mnie brokuły rzucał się jakby nic przez tydzień nie jadł. Oczywiście większość tego co wziął do ręki wylądowała wszędzie tylko nie w brzuszku, ale i tak na razie to tylko uzupełnienie diety. Zgodnie z powiedzeniem „Food is just for fun until they are one” (do roku jedzenie jest tylko zabawą). A niezjedzone resztki warzyw wyjedzą rodzice i wyjdzie im to na zdrowie!
PS Więcej o metodzie na http://www.babyledweaning.pl/
A gdybym miał cię zjeść... |
0 komentarze:
Prześlij komentarz