Super S.

Wyjeżdżamy na tydzień do rodziców, gdzie mogę mieć trochę problemów z internetem i weną, więc jeżeli będzie tu cicho, to proszę o wybaczenie. Na koniec tygodnia zdjęcia dzielnego Wiktora, który pokonuje coraz większe dystanse tuląc się do podłogi (na razie głównie do tyłu). Podziwiam jego siłę, determinację i niezłomną odwagę do zgłębiania tajemnic tego świata -  kto jak nie on zasługuje na ten znaczek?


A przy tym zachowuje spokój i nie epatuje dziką agresją jak mały IronMan zza oceanu...

Pierwsza konsumpcja

Wiktor jest już dużym chłopcem i za sobą ma pierwszy "niemamomleczny" posiłek. Zgodnie z zaleceniami Światowej Organizacji Zdrowia do końca szóstego miesiąca karmiłam go wyłącznie piersią i nie mogłam się już doczekać chwili, w której zobaczę jak poznaje nowe smaki i cieszy się jedzeniem tak jak my :) Ponieważ  wizja miksowania w jedną papkę warzyw, mięsa, zbóż i owoców niekoniecznie do mnie przemawiała,  z radością przeczytałam o baby led weaning – metodzie podawania dzieciom pokarmów w postaci w jakiej występują w naturze, bez karmienia łyżeczką.


Twórcy tej metody (a raczej Ci, którzy ją opisali i nadali jej znamiona metody - bo przecież wiele osób na całym świecie od lat właśnie tak wprowadza dzieciom pokarmy inne niż mleko, nie wiedząc, że czynią to zgodnie z jakąś filozofią) wymieniają jej liczne korzyści: poprawia komunikację między rodzicem a dzieckiem, bo dziecko pokazuje co lubi, a czego nie, rozwija zmysły dziecka, bo nie pozbawiamy malucha radości jedzenia i cieszenia się fakturą, konsystencją, smakiem, zapachem,  dziecko ma szansę nauczyć się żucia, rozdrabniania, przełykania większych kawałków.  BLW usprawnia koordynację ręka-oko i rozwija zdolności motoryczne, a także eliminuje problemy z niejedzeniem zakładając, że jeżeli tylko dostarczymy dziecku pożywienie i stworzymy warunki do jego zjedzenia, to „zdrowy organizm się nie zagłodzi” i dziecko samodzielnie zadecyduje ile zje.

Brzmi super, ale pierwsze co przychodzi do głowy wszystkim rodzicom to, jak ma sobie to moje bezzębne stworzenie poradzić z kawałkiem jedzenia i nie zakrztusić się? Marta Sobiło, propagatorka metody w Polsce tłumaczy – „Owszem, dziecko zakrztusi się i to nie raz. Będzie się zakrztuszać zawsze, kiedy weźmie za duży kawałek, zanim nauczy się odgryzać tylko tyle, ile jest w stanie połknąć bez problemu. Jednakże zakrztuszenia te będą coraz rzadsze. Do tego są zwykle niegroźne – jest to element nauki jedzenia, dziecko uczy się cofać jedzenie z przełyku do ust i wypluwać. Krztuszenie się to odruch wymiotny, który pozwala usunąć kawałki jedzenia z dróg oddechowych, gdy są zbyt duże, by je przełknąć. Nie wydaje się to zanadto przeszkadzać dzieciom, które jedzą samodzielnie, i szybko, jakby nigdy nic, wracają do jedzenia.”



No to spróbowaliśmy i jesteśmy zachwyceni. Wiktor krztusił się, pluł i parskał, ale nawet na chwilę uśmiech nie schodził mu z twarzy. Niesamowita to satysfakcja patrzeć na dziecko, które cieszy się jedzeniem jak najlepszą zabawą i ochoczo testuje nowe smaki. Nasz synek rozkoszował się jesiennymi warzywami, a my, oszalali z ekscytacji i dumy robiliśmy mu dziesiątki zdjęć, na których udokumentowane jest jak z każdą chwilą staje się coraz bardziej upaprany i szczęśliwy. Na tacy przed nim ugotowane różyczki brokułów, fenkuł, awokado, dynia i słodki ziemniak – już widać, że lubi chłopak zielone, bo dynia i batat zostawia prawie nietknięte podczas gdy na dokładane przeze mnie brokuły rzucał się jakby nic przez tydzień nie jadł. Oczywiście większość tego co wziął do ręki wylądowała wszędzie tylko nie w brzuszku, ale i tak na razie to tylko uzupełnienie diety. Zgodnie z powiedzeniem „Food is just for fun until they are one”  (do roku jedzenie jest tylko zabawą). A niezjedzone resztki warzyw wyjedzą rodzice i wyjdzie im to na zdrowie!

PS Więcej o metodzie na http://www.babyledweaning.pl/



A gdybym miał cię zjeść...



Mniam Mama o buzi buzi.



moja piękna, twoje pocałunki są świeże jak arbuzy. Pablo Neruda

Tytuł bloga zobowiązuje, więc będzie o pocałunku. Kto z nas nie lubi się całować - podgryzać, kąsać, cmokać, zanurzać usta w ulubionych ustach i czuć delikatne drżenie całego ciała. Ach gdyby można było cofnąć się na chwilę w czasie i poczuć się jeszcze raz nastolatką, kiedy całowanie było ekscytujące jak już prawie nic nigdy później. Która dziewczyna nie całowała namiętnie własnego przedramienia (mam nadzieję, że nie tylko ja) żeby szkolić się w sztuce całowania? Ja nawet przysysałam się do lustra i ćwiczyłam zmysłowe miny żeby przekonać się jak będę wyglądać w oczach tego jedynego, który miał „usta me słodyczą ust swych skropić”. Na tego jedynego nie zaczekałam, bo okazało się, że całowanie jest modne i ogólnodostępne. Tuż po pierwszym pocałunku wakacyjnym z niemieckim kolegą z wymiany, jeszcze zanim Arek został moim chłopakiem (wiele czasu nie miałam, bo jesteśmy ze sobą od drugiej klasy liceum) rozcałowałam się na całego. W modzie była wtedy butelka i niezobowiązujące całowanie się przy „wolnych”, więc w moim towarzystwie wszyscy się ze sobą całowali. Z rozrzewnieniem wspominam tamte niewinne czasy kiedy się tylko całowaliśmy, otwarcie, bez zobowiązań, ale też ze świadomością, że jednak robimy coś niegrzecznego, zuchwałego i dzikiego. Te nastoletnie pocałunki miały w sobie taką niepowtarzalną świeżość i pikanterię, pociągały za sobą koleżeńską wymianę doświadczeń, listy „chłopaków, z którymi się całowałam” i porównywanie ich z koleżankami. Ksywy z mojej listy: Gucio, Irek, Snurek, Szuta, Jagoda i „kolega Jacka z Wrocławia” nie mówią mi wprawdzie dzisiaj wiele, ale są namacalnym dowodem na to, że pierwsze lata liceum spędziłam wesoło i produktywnie, doskonaląc kunszt całowania, który w tej uzyskanej doskonałości mogłam potem zaprezentować mojemu obecnemu mężowi. I tak jak tym pierwszym pocałunkom towarzyszy przede wszystkim dreszcz niepokoju, podniecenie nową sytuacją i osobą, tak całowanie się z ukochaną osobą „na co dzień” jest czymś zupełnie innym. Daje nam ciepło, poczucie bezpieczeństwa, przypomina o czułości jaką obdarza nas partner i zwyczajnie sprawia przyjemność. Czasem między obiadem a prasowaniem proszę Arka żeby mnie pocałował „tak na filmowo”, namiętnie, z przechyleniem i obrotem nawet.
No więc jeżeli istnieje terapia śmiechem, a nawet joga śmiechu, to chyba warto promować też rekreacyjny pocałunek. Bo korzyści z całowania mnóstwo - to pobudka dla naszych hormonów, nerwów i mięśni. W głębokim, namiętnym pocałunku aktywują się mięśnie całego ciała, szyi, barków, pleców, 33 mięśnie twarzy, dolna szczęka…Podczas pocałunku spalamy od 3 do 12 kalorii na minutę w zależności od naszej wagi oraz stopnia namiętności pocałunku. Daje to nawet do 720 spalonych kalorii na godzinę! Pocałunek jest zdrowy dla zębów, bo w oczekiwaniu na ust zbliżenie produkujemy duże ilości śliny, która rozpuszcza osad i utrzymuje nasze zęby w czystości. Dla zdrowia całujmy się zatem jak najczęściej i jak najwięcej nie zapominając, że i w tym możemy się doskonalić, na przykład ćwicząc język. Mniam Mama podpowiada jak :)

                                                                                                                  

Ćwiczenie praktyczne z zakresu doskonalenia umiejętności językowych, które pomoże Wam wprawić w osłupienie znajomych na nudnym przyjęciu i przyjemnie nakręcić partnera. Ci co znają mnie osobiście wiedzą, że były czasy kiedy lubiłam popisywać się pewną frywolną sztuczką z czereśniowym ogonkiem. Dzisiaj zdradzę Wam jakie to łatwe:
1. Wybierz możliwie najdłuższy i nieuszkodzony ogonek wiśni lub czereśni, poza sezonem może być ogonek wisienki koktajlowej albo nawet gumka recepturka...
2. Włóż go do ust i zegnij go za pomocą języka mniej więcej w połowie długości robiąc z ogonka „U”.
3. Lekko cofając język i używając tyłu przednich zębów jako stabilizatora, skrzyżuj końce ogonka tworząc „X”
4. Przytrzymaj jeden z końców tego „X” zębami, a z pomocą języka i dolnych przednich zębów wepchnij drugi koniec do środka pętelki
5. Kiedy już zrobisz w ustach pętelkę, uwolnij drugi koniec z zębów i wyciągając z ust zawiązany ogonek zaciśnij mocno pętlę.


6. Gotowe. Pamiętajcie o utrzymaniu zmysłowego napięcia.

Może nie wyjdzie za pierwszym razem, ale warto ćwiczyć kochani moi.  Oj warto.

                                                                                                           

Szósty list

Kochany Wiktorku,

Dzisiaj Twoje pierwsze pół-urodziny. Jesteś z nami już sześć miesięcy, 183 fantastyczne dni. To, jak zmieniłeś nasze życie na lepsze jest dla mnie niezmiennie zdumiewające. Bo chociaż kiedyś mogliśmy robić wszystko co tylko byśmy chcieli, zawsze wtedy kiedy tego chcieliśmy, to jakoś nam się za bardzo nie chciało. Byliśmy z Tatą trochę znudzeni, czas przepływał nam przez ręce i dni mijały jeden podobny do drugiego. Teraz każdy dzień niesie jakieś zaskoczenie, jakąś niesamowitą przygodę, której jesteś głównym bohaterem. Bezgraniczne zaufanie jakim mnie obdarzasz, euforia, zachwyt i nieskończona radość z jaką mnie witasz o każdej porze uzależnia. Kiedy trzymam Cię w ramionach to czuję tak silną miłość, że chciałabym Cię zjeść, zacałować i mieć przy sobie takiego na zawsze. Na szczęście wiem, że czas na rozpieszczanie jest właśnie teraz, bo już za kilka miesięcy, żeby uchronić cię przed frustracją i rozczarowaniem, będziemy musieli zacząć pokazywać Ci zasady jakie rządzą tym światem. Nie wszyscy Synku będą cię tak kochać jak my. Nie wszyscy będą się Tobą zawsze zachwycać. Nie zawsze każdy Twój uśmiech i każde parsknięcie będzie wywoływać dziki zachwyt. Wiem, że dla Twojego dobra i ja będę musiała nauczyć się obiektywności. I przypominać sobie przypowieść o Narcyzie:

Powiadają, że młody myśliwy Narcyz był tak przystojny, wspaniale zbudowany i atrakcyjny, że kochały się w nim wszystkie nimfy i dziewczęta. Jednak Narcyz, nadmiernie rozpieszczony przez matkę, serce miał chłodne i nieprzystępne - nie obchodziły go zaloty, łamał serca tym, które go otaczały. W końcu zranione dziewczęta postanowiły dać młodzieńcowi nauczkę. Poszły do samej bogini Afrodyty - patronki miłości, wdzięku i gwałtownych uczuć, która wysłuchała skarg i zdecydowała się ukarać niewrażliwego Narcyza. „Niech ten, który nikogo nie kocha, zakocha się w samym sobie”

Pewnego dnia, kiedy wracał z polowania, Narcyz nachylił się nad gładką taflą jeziora, aby napić się wody. W tym właśnie momencie zobaczył tak piękną twarz, że natychmiast się zakochał. Serce biło mu gwałtownie w piersi i pomyślał sobie, że nie popełnił pomyłki czekając na miłość, bo oto w końcu znalazł miłość godną siebie. Nic już go nie obchodziło, nic nie było ważne, tylko ta piękna twarz, odbita w jeziorze - przesiadywał tam całymi dniami, wpatrując się w urzekające rysy i szepcząc czule, ale kiedy tylko próbował objąć czy pocałować obiekt swoich uczuć, poruszone fale mąciły się i odbicie znikało mu sprzed oczu. Nie mogąc połączyć się w miłosnym uścisku z tą ulotną, ukochaną istotą, Narcyz oszalał i z rozpaczy zanurzył sztylet w swojej piersi.


Wiktor, pamiętaj, że najważniejsza w życiu jest miłość.

Mama

P.S. Komu jak komu, ale matce przecież powinno być łatwo pokazać dziecku, że największym szczęściem jest kochać kogoś...



Z inspiracji Katarzyną Cichopek. A tak!

Jestem kobietą, jestem mamą i podobno jestem też seksowna. Dlatego nie mogłam przejść obojętnie obok książki wołającej do mnie wielkim fioletowo-różowym napisem „Sexy Mama – bo jesteś kobietą”.

 Po pobieżnym przekartkowaniu świeżutkiej książki Kasi Cichopek chylę czoła przed jej biznesowym sprytem i wyjątkowo produktywnym wykorzystaniem popularności. Gwiazda hitów serialowych i rozrywkowych, szybko stała się ulubienicą Polaków widzących w niej uosobienie córki i synowej idealnej – zawsze uśmiechnięta, ułożona, czyściutka i pachnąca. Teraz, po urodzeniu dziecka i zrzuceniu ciążowych kilogramów jako Sexy Mama dzieli się zdobytą wiedzą ze statystycznie zapuszczonymi i niepewnymi siebie Matkami Polkami. I dobrze. W naszym kraju wiemy już, że można rodzić po ludzku, ale dbanie o komfort fizyczny i psychiczny matki jest cały czas na dalszym planie. Cieszę się, że ta książka powstała, bo chociaż nie jest specjalnie odkrywcza ani ładna to zapoczątkowała coś dobrego. A mnie zainspirowała do stworzenia własnej super bohaterki, która skopie Sexy Mamie wymodelowany tyłek i zamiast porad jak pozbyć się żylaków czy po czym poznać źle dobrane spodnie z afektem wgryzie się w tematy bliskie duszy i ciału kobiety żyjącej zmysłowo. Będzie o jedzeniu, seksie i tańcu. O tym jak zapewnić sobie odpowiednie dawki endorfin na nadchodzące jesienno-zimowe ciemne dni i jak cieszyć się naszą dziką duszą, przytulnym ciałem i jego możliwościami.

Uważajcie więc Wy próbujący stłamsić nasze odwieczne prawo do wszelkich doznań zmysłowych i usiłujący nas przekonać, że krew jest niebieskim płynem, dywan w domu z dziećmi może być śnieżnobiały, a głód można zajeść sałatą. Nadchodzi Mniam Mama – kobieta, która nie traci zmysłów! Na ekranach Waszych komputerów już od najbliższej niedzieli ;)


Rozgrzewam. Za darmo.

Lekko wyziębiona długim spacerem w Łazienkach z Agą i małą Mią przeglądałam dla rozgrzania swoje dawne zdjęcia z czasów tanecznych (bo mnie do tańca ciągnie znów) i oto co mnie uderzyło. Można zmieniać kolor i długość włosów, ubierać się w pióra i cekiny albo zwykłą kurtkę, tyć, chudnąć i rodzić dzieci, a w obiektywie ukochanego mężczyzny nie zmieniać się mimo upływu lat. Zdjęcia dzielą dwa lata i wiele zmian...

PS. Na zdjęciu widać, że Wiktor odziedziczył po mnie flirtujący uśmiech "z języczkiem". Będzie mu w życiu łatwiej :)


Tablica inspiracji

Od kilku lat regularnie tworzę swoje „inspiration boards”, czyli wyklejanko-przypinanki na lodówce, które odzwierciedlają moje inspiracje, aspiracje, nastroje i marzenia. Ekspozycja zmienia się co jakiś czas, zazwyczaj z porą roku, czasem szybciej z odchodzącym samopoczuciem. Mam też zatrważającą liczbę ukochanych notesów, w których wklejam to co mi wpadnie w oko, rozbawi, zachwyci, oczaruje, niesie jakiś mocny ładunek czy przyjemne skojarzenia. Notesy się prawie zapełniły, lodówce przyda się porządne mycie, więc częściowo spróbuję to samo robić tutaj, bez plam po kleju i tych małych, wkurzających paseczków papieru, które zostają po pracy nożyczkami. Zobaczymy.

Taka tablica inspiracji może okazać się pewną formą autoterapii, pomóc w zrozumieniu siebie, spojrzeniu  na siebie z innej strony.Czasem, mimo pozornie błahej tematyki, jakieś zdjęcie pomaga nam uświadomić sobie coś czego o sobie nie wiemy albo do czego nie potrafimy się nawet przed samymi sobą przyznać. Był taki moment w moim życiu kiedy notes zapełnił się zdjęciami uwodzicielskich kobiet, ubranych w jedwabie, koronki i czarne tiule, w zmysłowych pozach z rozchylonymi krwistoczerwonymi ustami. Tęskniłam wtedy do wielkich namiętności, niczym Emma Bovary wierząc, że jest gdzieś uczucie idealne, zawsze gorące i pełne niegasnącej żądzy. W swojej niedojrzałej jeszcze świadomości samej siebie myślałam, że chcę być taką kobietą jak te, których zdjęcia wycinałam z gazet. Trzecia żona wybitnego marszanda-erudyty i paryska kochanka awangardowego malarza, w oparach opium sącząca absynt recytuje Hymn do Piękna Baudelaire’a:  "Nieważne, czy cię począł Bóg czy bies w otchłani, czy lśnią welurem oczu wstydy czy bezwstydy, jeśli ujmiesz, jedna królowo i pani, choć trochę nędzy życiu, a światu ohydy." Pozorne piękno i ekscytacja bynajmniej nie ujęły memu światu ohydy, raczej doprowadziły mnie na skraj rozpaczy, wprowadziły w moje życie żal i wstyd.  Przeglądając te zdjęcia pewnego dnia zrozumiałam, że tak naprawdę patrzę na kobiety smutne i nieszczęśliwe, ciągle tęskniące, nienasycone, niespełnione i niepełne. Czuję teraz ogromne szczęście i ulgę, że w porę zrozumiałam, że mam inną drogę.

Nie znaczy to jednak, że na mojej tablicy wiszą teraz same zdjęcia mam w błękitnych kardiganach z gromadką różowych bobasów upakowanych w eleganckiego beżowego SUV-a. W głębi duszy widzę przecież siebie mieszkającą w kolorowym namiocie, przywołującą gromadkę umorusanych, szczęśliwych dzieci za pomocą pieśni i przytroczonego do biodra tamburynu :) W mojej wyobraźni bywam dziką Carmen, tańczącą wokół ogniska w falbaniastej, kwiecistej spódnicy, rzucającą powłóczyste spojrzenia i ogniste całusy. Innym razem, włóczę się w jedwabnej sukni po marokańskim suku i daję sobie henną malować na skórze kwiaty i tajemnicze zaklęcia. Albo gdzieś na bazarze w Delhi śledzę mijający mnie różnobarwny tłum, przymierzam bajecznie kolorowe sari, a bransolety mi brzęczą nieziemsko.  Na szczęście miejsce przydymionych, zapłakanych oczu i czarnego tiulu zajął kolor, radość i życie.

Gdybym na codzień mogła wyglądać jak uradowane tribalowe tancerki z Urban Gypsies!















I tak na mojej "wizerunkowej" tablicy inspiracji wiszą teraz (luksusowo będzie):

- etniczne esy floresy (Etro)




















- sukienki, tuniki, cała stylistyka Diane von Furstenberg


















 
 - apaszki i szale Hermesa














- kolorowe cuda Kenzo















Wśród klocków i groszków.

Oj bawię się po nocach zamiast spać... Dobranoc.

Październik, więc w temacie piersi.

W zeszłym tygodniu byłam na spotkaniu organizowanym przez wydawnictwo Mamania (świetne książki z nurtu rodzicielstwa bliskości) dotyczącym karmienia piersią. Gośćmi spotkania były Olga Frączak-Faure z Fundacji Mleko Mamy i Elżbieta Bartha, doradczyni laktacyjna. Dyskusja, chociaż w gronie zdeklarowanych matek karmiących, które nie musiały się do niczego przekonywać, była dla mnie bardzo ciekawa, bo nie wiedziałam, że to tak kontrowersyjny temat. Po spotkaniu poczytałam sobie trochę w sieci i już wiem, że karmienie to kolejna podszyta piersiami sprawa, która budzi tak gorące emocje, tym razem wśród kobiet. Na wpisane w google „uwielbiam karmić piersią”, pokazało się zdecydowanie więcej stron mówiących „nie lubię karmić piersią” i „karmienie mnie obrzydza”. Fora internetowe pełne są wyznań kobiet, które świadomie rezygnują z karmienia piersią na rzecz wolności – nie ograniczania się w jedzeniu i piciu, wychodzenia o dowolnych godzinach i zostawiania dziecka z dowolnym opiekunem. Gorąco komentowaną kwestią jest też publiczne karmienie, a wielokrotne używanie w tym kontekście słowa „obrzydliwe”  naprawdę mnie poruszyło. Jednocześnie wiele wątków porusza  temat „terroru laktacyjnego”, niekompetentnych lekarzy i położnych, które zamiast pomagać młodym mamom tylko wpędzają je w olbrzymie poczucie winy i zastraszają okrutnymi konsekwencjami przejścia na butelkę. Nie wiem czy rzeczywiście lekarze i położne wywierają taką ogromną presję na matki, ale jeżeli tak, to mogę to zrozumieć. Taka rola lekarzy żeby promować to co najlepsze dla matki i dziecka i uświadamiać to co nieuświadomione. Inna sprawa, że zbyt mała jest jeszcze edukacja lekarzy i za mało jest wykwalifikowanej pomocy dla kobiet, którym karmienie nie idzie łatwo. Poradnie laktacyjne są płatne, nasze mamy i teściowe nie potrafią nam pomóc, bo w czasie kiedy one karmiły nas promowane były sztuczne mleka, karmienie piersią było śmiesznym reliktem przeszłości i mało komu udało się tej nowoczesności oprzeć i karmić naturalnie.

Z jednej strony rozumiem złość i rozgoryczenie kobiet, które nie karmiąc piersią, czują się za to atakowane. Często chcą karmić, ale po tygodniach bardzo bolesnych prób i znoszenia rozpaczliwego płaczu stale głodnego dziecka poddają się ulegając podszeptom rodziny i lekarzy wskazujących na za niskie przyrosty wagi. Mało kto ma w sobie tyle siły i determinacji żeby przetrwać koszmarne chwile i wierzyć, że z czasem laktacja się unormuje. Współczesna nauka udowadnia, że z bardzo małymi wyjątkami, karmić w całości piersią może większość matek (nawet te adopcyjne!!), konieczna jest tylko odpowiednia pomoc i edukacja. Tak często powtarzane przez tłumaczące się z nie-karmienia mamy zdanie „Mam prawo do wyboru” jest prawdą, ale jest też druga strona – dzieci mają prawo do najlepszego mleka. A to zawsze jest mleko mamy. Jednak dopóki nie poprawi się jakość edukacji i dostęp do prawdziwych informacji na temat najlepszych sposobów żywienia naszych dzieci nie można mieć nikomu za złe, że nie karmi piersią. Ale to nie znaczy, że nie można mówić głośno co jest najlepsze.

Ciekawe swoją drogą, że lekarze pracujący w szpitalach tak bardzo namawiają do karmienia, a później pediatrzy tak łatwo przekonują osłabione mamy do dokarmiania i przechodzenia na mieszanki. Dezinformacja jaka panuje na temat karmienia i stopniowego rozszerzania diety jest ogromna, dostęp do udokumentowanej naukowo wiedzy, częściowo ułatwiony dzięki Internetowi, jest wciąż niewielki. Ciągle pokutują nieprawdziwe, pseudonaukowe porady dotyczące wprowadzania pokarmów w czwartym czy piątym miesiącu i podawania glutenu. Jak skuteczne muszą być lobby producentów kaszek i słoiczków, że promowane przez lekarzy i publikacje schematy żywienia w Polsce różnią się od tych zalecanych przez Światową Organizację Zdrowia – wg WHO sześciomiesięczny okres wyłącznego karmienia piersią to czas optymalny, a wprowadzanie pokarmów stałych powinno mieć miejsce dopiero po osiągnięciu przez dziecko tego wieku. Wtedy też jest jeszcze czas na naturalne wprowadzenie glutenu (i to na przykład lepiej przez żucie skórki chleba niż sztuczne dodawanie kaszki manny do przecieranych potraw). Temat rzeka.

PS No i teraz nie wiem czy ja akurat miałam szczęście, a może po prostu zaczarowałam sobie szczęśliwe karmienie, bo zwyczajnie nie wyobrażałam sobie innej drogi. Nie mam wielu mam wśród bliskich koleżanek i nie znałam dostępnych opcji, nie wiedziałam, ze jest jakiś wybór. Wydawało mi się, że po mleko zastępcze (jak sama nazwa wskazuje) sięga się tylko w ostateczności, jak nie ma już żadnych szans na karmienie piersią. Zdawałam sobie sprawę z początkowych trudności, a dzięki poradom mojej niezastąpionej Kasi byłam przygotowana na chwilowe załamania i pokusę dokarmiania w chwilach słabości. Uwielbiam karmienie piersią i każdej mamie tego życzę.

Można trochę popłakać...

..ze wzruszenia. Ja tam kilka łez uroniłam i tak mi z tym dobrze. Miły film, w którym zapytano kilkanaście matek o to co powiedziałyby sobie samym gdyby mogły cofnąć się do czasów zanim na świecie pojawiły się ich dzieci. Moje ulubione to: 1) Masz prawo się bać 2) I to kiedyś przeminie 3) Już niedługo przekonasz się co znaczy prawdziwa miłość.

A co ja bym powiedziała? Nie zmieniaj się za bardzo - stajesz się matką, ale zostajesz sobą.

Zachorowana wciąż.

Dalej choruję, boli mnie gardło i czuję się totalnie rozwalona. Marudzę Arkowi, przypalam obiad i różnorodne przedmioty lecą mi z rąk. Przy okazji zaczyna mi się tworzyć w głowie lista rzeczy, które nie są fajne w macierzyństwie. Słodko na tym blogu bywa, więc kilka słów o bardziej upierdliwej stronie przebywania non-stop z najcudowniejszym małym człowiekiem na świecie:
1-    na czasie, a jakże – chorowanie nie daje żadnej przyjemności. Z czasów przed Wiktorem pamiętam całkiem błogie chwile kilkudniowego chorowania, kiedy pod kocykiem, z ciepłą herbatą, gazetką i pilotem wygrzewałam obolałe członki, a opiekuńczy mąż donosił łakocie i witaminy. Teraz pozwoliłam sobie na leżenie tylko w niedzielę kiedy wysoka temperatura złamała mi kości, a i tak wstałam żeby zetrzeć z dywanu świeżą plamę po wylanym wielkim kubku herbaty, którego ze słabości nie umiałam utrzymać w ręce…
2-    w odstawkę poszły moje ulubione ubrania z jedwabiu i wełny, bo w kontakcie ze śliną, ulewanym mlekiem i stale ostrymi pazurkami najlepiej sprawdzają się szybkoschnące i nie budzące sentymentów bawełniane szmatki w neutralnych kolorach.
3-    „wyjście na chwilę, do sklepu obok” nie istnieje. Każde wyjście z domu, teraz gdy zimno, poprzedzone jest co najmniej kilkunastominutowym procesem przygotowawczym, w trakcie którego, w określonej kolejności  najpierw nakładam na Wiktora kilka warstw odzienia i znienawidzoną czapkę, potem ubieram się sama, a on unieruchomiony przez odzież obserwuje mnie z wyrzutem.


Lista będzie się z pewnością wydłużać – jakie są Wasze propozycje?



 A Wiktor się słodko uśmiecha, jak gdyby nigdy nic..

No i jesień przyszła...
















Jestem chora od soboty i  dzisiaj wieczorem czuję się dużo gorzej niż dzisiaj rano. Czy drastyczna zmiana symptomów z gorączki i lekkiego swędzenia gardła na odrętwiający ból przy przełykaniu oznacza, że zdrowieję czy wprost przeciwnie?
PS. Na szczęście Wiktor silny i zdrowy.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...