Suszek Komuszek




Do you need anybody?
I need somebody to love.
Could it be anybody?
I want somebody to love.
(Joe Cocker)

Zaczyna się Przystanek Woodstock i my w klimacie dzieci kwiatów na trawce, przed domem. Miłość, wolność, kwiaty we włosach i wszechobecna atmosfera środka lata, które trochę jeszcze słońcem praży, ale już liście małe, żółte pod nogi podsyła. Uwielbiam ten czas kiedy jeszcze wiele ciepłych dni przed nami, ale tęsknię już trochę za jesienią, spacerami po bajecznie kolorowej Hali Mirowskiej, gdzie jabłka, śliwki, jeżyny i bakłażany same włażą mi do siatki, a potem nie wiem co z nimi zrobić. Wiktor w miłosnym nastroju, cieszy się i flirtuje z otoczeniem jakby świadomy własnego uroku, a my z Arkiem zapatrzeni w niego, emulujemy każde stęknięcie, beknięcie i pisk wyczekując pierwszej chwili kiedy powie coś co przypominać będzie „mama” lub „tata”. Fajnie jest.

Peace, love and music. Pokój, miłość, muzyka. Duch Woodstock tego sprzed ponad 40 lat to coś, co chciałabym przekazać Wiktorowi. Chciałabym żeby ważny był dla niego każdy człowiek, żeby kochał świat, życie i szanował wszystkie jego przejawy. Pielęgnować w nim „ducha młodzieńczej rewolty”, przekonanie o tkwiącym w ludziach potencjale do czynienia dobra i wiarę w porządek świata. Chociaż z każdego newsa wygląda do nas obraz daleki od Raju, gdzie panują miłość i harmonia, to może jest jeszcze nadzieja dla pokolenia mojego syna? Nadzieja na odnalezienie wyższej świadomości, stanu, w którym odrzucą oni strach i niezdrowe ambicje i poczują pierwotną Jedność ze wszechświatem? Zanegują ustalone reguły, odrzucą zdewaluowane ideały i pełni miłości i łagodności stworzą nowy świat?  Nie, nic nie paliłam. To słodki rum z cuba libre, którym delektuję się po ostatnim karmieniu krew w moich chłonnych żyłach do rewolucyjnej czerwoności podgrzał.


Mój Tata


Dzisiaj mój Tata kończy 72 lata. A ja, niezależnie od tego, że sama jestem matką, ciągle jestem jego maleńką córeczką. Przed każdym spotkaniem zawsze trochę się denerwuję, porządkuję w głowie tematy, które chcę poruszyć i poprawiam włosy, bo wiem, że będzie mówił, że za rzadko chodzę w spiętych :) Nasze pierwsze rozmowy po dłuższej przerwie zazwyczaj pełne są emocji, często łez i podniesionych głosów, ale tylko przez chwilę, bo potem spokojnie rozmawiamy o wszystkim do 3 nad ranem i przekazujemy sobie mnóstwo ciepła. Mój Tata jest pełen życia, młodości, radości, pogody ducha i takiej pożądanej i rzadkiej prostoty w postrzeganiu świata. Ludzie tacy jak on zostali wyposażeni przez naturę w specjalny dar do przyjmowania życia takim jakie jest, bez zbędnego zastanawiania się nad tym „co by było gdyby”, dar życia w tej danej chwili, bez zgubnego czasem roztrząsania możliwych wariantów i opcji. Mój Tata potrafi wyprowadzić mnie z równowagi gdy powodowany źle rozumianą brawurą nie przypina uprzęży w parku linowym w Powsinie, ale też doprowadzić mnie do łez ze śmiechu jak z zapałem i energią dziecka rzuca się na trawę za upadającym frisbee. Irytuję się kiedy narzeka na nieistniejące dolegliwości i wzruszam się kiedy pewnie trzyma mojego synka w ramionach. Wiktor odziedziczył po nim co najmniej trzy niepowtarzalne miny, a mi marzy się żeby miał jeszcze jego jasne, błękitne oczy i rozpromienione spojrzenie. I żeby pojeździli jeszcze razem na nartach.

(zdjęcie: Arek Suszek)

Zaczęło się od pocałunku

„Nie ustaniemy w poszukiwaniu,
A kresem naszych poszukiwań
Będzie dojść do punktu, z któregośmy wyszli
I poznanie tego miejsca po raz pierwszy.” (T.S. Eliot)

Dokładnie rok temu w późnych godzinach wieczornych powołaliśmy na świat istotę, która śpi teraz słodko obok mnie jak to piszę. To jednocześnie abstrakcyjne i tak namacalne – niezwykłe... Na dziecko byłam przygotowana już kilka dobrych lat. Byliśmy z Arkiem kilkanaście lat razem, pięć lat po ślubie i naprawdę dobrze dobrani do życia razem. Jednak coś nie działało. Pomimo obustronnych chęci (no może po mojej stronie większych), nie dane nam było doświadczyć efektu "dwóch kresek". Na szczęście założyliśmy, że co ma być to będzie i nie wpadliśmy w szalony czasem krąg marzących o biologicznym dziecku i skoncentrowanych tylko na reprodukcji niespełnionych rodzicach. Wiedziałam, że jak nie wyjdzie nam naturalnie, to za jakiś czas adoptujemy. Poszliśmy oczywiście do lekarza się przebadać żeby wykluczyć czysto biologiczne przeszkody, ale badania wykazały, że on jest naładowany jak trzeba, a ja, chociaż bez zdrowotnych przeciwwskazań, to mam galopujący poziom prolaktyny, która skutecznie uniemożliwia mi tymczasowo zostanie matką. Lekarz zapisał mi kilka tabletek na obniżenie, podniesienie, zredukowanie i podkręcenie nie pamiętam już nawet czego. Poczytałam trochę o prolaktynie i jej zwiększonym poziomie i zewsząd wyglądało na mnie słowo „stres”. Stres – ale gdzie, w pracy, w domu, wszędzie? Nie umiem tego wytłumaczyć, ale podświadomie czułam, że mam jakiś problem do rozwiązania, coś co blokuje mnie i być może chroni potencjalne dziecko przed neurotyczną mamą. Szczególnie, że w wielu aspektach nie czułam się spełniona i na miejscu. Dlatego postanowiłam nie brać tabletek i zacząć od głowy. Teraz, z perspektywy, mogę o tym pisać i mówić spokojnie, ale to były trudne chwile. Kiedy rozpoczynałam zmiany, to chciałam osiągnąć spokój, pewność siebie, zaufanie do własnej intuicji i szacunek dla własnych wyborów. Chciałam raz na zawsze zerwać z szarpanymi, infantylnymi emocjami, niedojrzałością mojego zaangażowania w relacje z innymi, zrozumieć dlaczego pakuję się w dziwne znajomości, często desperacko pragnąc czyjejś adoracji i zainteresowania, dlaczego nigdy nie jestem szczęśliwa tu i teraz. Bo chociaż mam cudownego męża i najlepszego przyjaciela, to wydaje mi się, że gdzieś, z kimś byłabym szczęśliwsza.

Mamy za sobą gigantyczny staż razem, kiedy zaczynaliśmy „chodzić” ja nosiłam nietwarzową grzywkę, która niestety nie przykrywała koszmarnych czarnych okularów typu lenonki, a on nosił wybrany prze mamę wysoko zapinany blezer w kolorze nienajświeższej musztardy i dumnie prezentował sypiący się wąsik. Mimo, a może właśnie dzięki, tej kompatybilnej nieatrakcyjności wczesnych lat dziewięćdziesiątych zrobiło się nam po drodze. Przypieczętowany gorącym pocałunkiem spierzchniętych zimowym wiatrem ust związek rozciągnął się na kolejnych 17 lat. Lat, w ciągu których było różnie, jak to w związku. Zdarzały się zewnętrzne fascynacje i chwile zwątpienia, ale zawsze na końcu wiedzieliśmy, że tylko to co między nami jest prawdziwe i ważne. Dlatego wiedziałam, że żeby dojść do ładu ze sobą muszę przejść przez trudny proces i dotrzeć do źródeł. Bolało, ale patrząc teraz na moją rodzinę, nie wyobrażam sobie, że mogłabym tego nie zrobić. Dlatego wiedziałam, że muszę dojść do ładu ze sobą, a żeby to się stało muszę przejść przez trudny proces samopoznania i dotrzeć do źródeł. Zrobić krok w dół i wierzyć, że „znajdzie się ziemia, na której stanę albo dane mi będą skrzydła”. Rozpoczęłam psychoterapię, która dała mi wgląd w przeszłość, pomogła mi zrozumieć motywy moich decyzji i wyborów, podejście do małżeństwa i pracy, a także przyczyniła się do przełamania irracjonalnych lęków i zwalczenia ograniczeń, które sama sobie narzuciłam. Wspierałam się jogą i technikami oddechowymi, które dały mi siłę i nauczyły mnie odnajdowania dystansu do własnych obaw i zewnętrznych wpływów. Zwolniłam nieco w pracy i dałam sobie czas wolny od nadmiernych „obowiązków” towarzyskich. Przez kilka miesięcy skupiłam się na sobie i z pełnym zaangażowaniem grzebałam w swojej duszy. Ponieważ nie robiłam tego z premedytacją zajścia w ciążę, a raczej z myślą o ratowaniu siebie, na pozytywny test ciążowy zareagowałam jednoczesną euforią i przerażeniem. Sama z siebie bym nawet nie zrobiła testu, gdyby nie sugestia Arka, że coś jest nie tak, bo moje napięcie przedmiesiączkowe trwa wyjątkowo długo i dłużej moich humorów i chimer znosić nie chce. Zerkając na świeżo zainstalowaną na ukochanym iPodzie aplikację wspomagającą planowanie rodziny (a tak, jest coś takiego, pomaga nawet zaplanować płeć dziecka :)!) zwrócił moją uwagę na fakt, że okres spóźnia mi się już 10 dni a ja, po raz pierwszy w życiu tego nie zauważyłam! Ciąża i urodzenie Wiktora nie są na pewno końcem mojego procesu, bo wiele jeszcze spraw przede mną do rozwiązania, ale teraz silniej niż kiedykolwiek wierzę swojej intuicji i bardziej ufam sobie. A to najważniejsze.

Takie tam moje

"Pewnej nocy czterech rabinów nawiedził anioł, który obudził ich i poprowadził do Siódmego Sklepienia Siódmego Nieba. Tam ujrzeli święte Koło Ezechiela. Powracając z Pardes (Raju), jeden z rabinów pod wpływem olśniewającego widoku postradał rozum i do końca swoich dni włóczył się po świecie, tocząc pianę z ust. Drugi rabin powiedział cynicznie: "Koło Ezechiela śniło mi się, nic więcej. Nic się naprawdę nie zdarzyło". Trzeci rabin nie przestawiał rozprawiać o tym, co widział, bo widok ten całkowicie nim zawładnął. Bezustannie objaśniał konstrukcję i znaczenie Koła, wskutek czego zbłądził i zdradził swą wiarę. Czwarty rabin, który był poetą, wziął papier oraz trzcinę, i usiadłszy przy oknie pisał pieśń za pieśnią, wychwalając gołąbki o poranku, swa córeczkę w kołysce, gwiazdy na niebie. Jego życie odtąd stało się lepsze i piękniejsze."
(Biegnąca z wilkami Clarissa Pinkola Estes)

Są takie chwile kiedy żałuję, że nie umiem rysować, grać na żadnym instrumencie, śpiewać - tworzyć namacalne artystyczne rejestry moich unikalnych przeżyć. Kiedy do głosu dochodzi hambre del alma, głód duszy, i czuję więź z głęboko schowanymi uczuciami i tęsknotami pojawia się dojmujące pragnienie ich wyrażenia. Potrzeba takiego "wylania siebie" towarzyszyła mi od zawsze - szukając spontanicznego wyrazu dla tego co czuję próbowałam pisać, tańczyć, tak jak umiem... Teraz kiedy silnych przeżyć jest więcej niż kiedykolwiek, kiedy przepełnia mnie radość przeogromna, że jest z nami Wiktor i że jesteśmy zdrowi i że się kochamy i że mamy tyle szczęścia w życiu, ale też kiedy cierpię, bo macierzyństwa do końca "nie umiem" - cieszę się, że mam tego bloga i mogę dzielić się uczuciami z tyloma życzliwymi ludźmi. Bo niezależnie od intymności uczuć, którymi się dzielę, cały czas potrzebuję kontaktu ze światem zewnętrznym, nawet jeżeli jest to kontakt wirtualny i póki co trochę jednostronny. Dziękuję, że to czytasz.

PS Trafiłam na stronę, na której młodzi artyści za darmo udostępniają swoje rysunki do ściągnięcia i wydrukowania Feed Your Soul. Gdybym umiała rysować, to moje rysunki może wyglądałyby tak:

albo tak?

Trzeci list



Dziś mijają trzy miesiące od kiedy się poznaliśmy. Kiedy Cię pierwszy raz zobaczyłam w piątek przed piątą po południu byłeś bezbronnym, maleńkim, opuchniętym i pokrytym śluzowatą mazią stworzeniem zagubionym pod olbrzymim zielonym ręcznikiem. Dzisiaj po kąpieli odkryłam,  że tym ręcznikiem już się Ciebie nie da owinąć i chociaż nadal nosisz znamiona cudownej bezbronności, to z radością zauważyłam brak opuchlizny i jakiejkolwiek mazi.

Zmieniasz się codziennie i stajesz się powoli istotą prawdziwie społeczną – swoje emocje potrafisz wyrazić już nie tylko płaczem, ale też piskiem, marszczeniem czoła, popluwaniem z nerwów i z ekscytacji i przede wszystkim uśmiechem. Najpiękniejszym uśmiechem na świecie - kiedy zawijamy cię zmęczonego na noc w Twój bawełniany kokon, kiedy rozwijamy cię z niego rano i przeciągasz się w sposób identyczny jak Twój Tata, kiedy całuję cię w brzuszek i w nos i kiedy pokazuję Ci Twoje odbicie w lustrze. Potrafisz przez kilkanaście minut „opowiadać” mi co u Ciebie używając niezliczonych wariacji „gii, gaa, a lee, gle, łe, khe, gje”. Jesteś najwierniejszym fanem moich nieskomplikowanych rymowanek, ogromnym entuzjastą zabaw "paluszkowych", a pieszczoty otwartych dłoni wywołują u Ciebie prawdziwą niemowlęcą rozkosz. Uwielbiasz zwiedzać świat bezpiecznie w naszych ramionach gdy Twoje ciekawe oczy spoglądają na wszystko z naszej wysokości i nieważne ile razy zobaczysz wieszak w garderobie, a na wieszaku koszulę, zawsze będziesz tak samo zafascynowany, że to coś tu, ale jak i skąd... Zacząłeś zwracać uwagę na zabawki, z którymi zapoznajesz się próbując pakować je sobie do buzi. W 8 na 10 przypadków w buzi lądują wprawdzie niezawodne piąstki, ale Ty i tak niezmordowanie próbujesz. Twoim ulubieńcem jest makabrycznie powykręcany Pan Kurczak, którego tulisz, liżesz i tarmosisz z prawdziwie ognistą namiętnością. Dopóki na mój widok cieszysz się bardziej niż na jego widok, jestem spokojna. Przed nami najpiękniejsze dni. Pokażemy Ci świat.

Mama

Bawię się...

...szablonami, więc niech nie dziwi dziwny wygląd bloga. Kiedyś się unormuje :)

Sto lat!

Wiktora mam dzięki Arkowi, ale Arka dzięki jego rodzicom. To jaki jest i jakiego go kocham zawdzięczam w dużej mierze właśnie im. Wychowali dwójkę dzieci w wieku, w którym moje największe problemy ograniczały się do decyzji na jaką dietę przejść- jabłkową czy brzoskwiniową i "czy mój tyłek na pewno nie wygląda grubo w tych spodniach". Po 35 latach wspólnego życia, w czasie których naprawdę byli ze sobą na dobre i na złe postanowili się jeszcze raz pobrać i tym razem w kościele, przed Bogiem obiecać sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Było wzruszająco i pięknie – fajny, młody ksiądz, wielu przyjaciół, Arek i jego siostra jako najlepsi świadkowie spełnienia tego związku. A potem tort, liczne toasty i długie rozmowy o życiu... Oj fajnych ma ten Wiktor Dziadków i super będzie miał tu u nich wakacje. Tato szykuje miejsce na piaskownicę, mini garaż i basen dla naszego ancymonka, który już niedługo zakradać się będzie do zakazanej drewutni, w której Dziadek Kazik trzyma narzędzia i zaglądać w każdy jej zakamarek… Sto lat Mamo, Sto lat Tato. Jeszcze piękniejszej drugiej połowy życia!

W taki dzień jak dziś

Moim ulubionym sprzętem na całym świecie jest to wielkie, obrzydliwe i głośno warczące pudło, dzięki któremu wchodząc po spacerze do mieszkania czuję przyjemne orzeźwienie.

Ach śpij

Prawda jest taka, że nie chce mi się pisać i najchętniej poszłabym spać. Obiecałam sobie jednak tę odrobinę cowieczornej mobilizacji żeby   nie zatracić całkiem kontaktu ze swoim "ja kreatywnym". Bo chociaż moja nowatorska zawieszka na łóżeczko z kolorowych sznurków i czarno-białych rozetek z opakowania po kremie zdecydowanie wygrywa z profesjonalną osłonką na szczebelki, to nie mam na razie wielkich możliwości wykazania się przy synu twórczością ...
Zatem o spaniu będzie. Choć wyrażenie „spać słodko jak niemowlę” z całą pewnością wymyślił ktoś kto widział mojego synka, to Wiktorowi zdarzają się czasem akcje wywrotowe jak dziś. I nie chodzi tu bynajmniej o tak często traumatyczne dla dzieci i rodziców zasypianie nocne, które od kilku dni idzie jak po maśle (a raczej mleku, bo Wiktor zasypia pod koniec kolacji), ale o niezbędne dla jego zdrowego funkcjonowania dzienne drzemki. Choć w tym wieku rozbieżności między dziećmi są już duże, można przyjąć, że trzymiesięczne niemowlę powinno spać około godziny po każdym karmieniu - trochę dłużej rano, trochę mniej bliżej nocy. Ostatnio u Dziadków, zmordowany przez nieznośny upał Wiktor spał bardzo dużo w ciągu dnia. Wystarczyło, że ziewnął lub stracił zainteresowanie zabawą, a lądował w wózku, gdzie po kilku, najwyżej kilkunastu minutach wnikliwej obserwacji beżowej podszewki gondoli odpadał na co najmniej godzinę lub dwie. Niestety, w Warszawie nic nie jest tak cudownie proste i po względnie spokojnym poniedziałku przyszedł czas na hiperaktywny wtorek, podczas którego padł rekord – 7 godzin bez snu! 420 minut manii na przemian z depresją, zaczerwienionych otwartych oczu, chwilowych i złudnych oznak zasypiania i mojej olbrzymiej niezaspokojonej potrzeby żeby "porobić coś jak Wiktorek zaśnie". Ponieważ samej zdarzało mi się czasem nie móc zasnąć ze zmęczenia mogę wyobrazić sobie jak męczy się wtedy małe dziecko i marzyć, że takie dni jak dzisiaj będą się powtarzać jak najrzadziej. A Wiktor będzie zawsze spał tak słodko jak teraz.

Vivaldi pod Opolem

Lato w mieście czy lato u teściów? Wybór prosty jak ma się takich teściów jak ja - z ogrodem i basenem :) Wróciłam z kolejnego tygodnia spędzonego z Wiktorem u Dziadków, którzy na punkcie wnuka mają już lekkiego bzika  - onomatopeiczne okrzyki zarezerwowane dotychczas okazjonalnie tylko dla ukochanej suczki Vegi rozbrzmiewały w całym domu od szóstej rano do ósmej wieczorem, a Wiktor nie miał szansy nawet przez chwilę zapłakać z nudów, bo ciągle ktoś go miał na rękach, albo na kolanach, albo pochylał się nad nim i zapewniał coraz to nową rozrywkę. Rozkosznie roześmiany wnuczek rekompensował niewygody długiego noszenia na rękach, wielokrotnego schylania się do porozwieszanych na leżaczku grzechoczących maskotek i wożenia w wózku w tę i z powrotem rozespanego księciunia, który śpi wożon jeno …


Lato na wsi jest inne, takie bzyczące i falujące, jak z Vivaldiego. Zamiast karetek i szalejących motocyklistów słychać tylko skrzypienie ogrodowego parasola, który reaguje na każdy, nawet taki marniutki jak ostatnio powiew wiatru. A ja, nawet mocno klejąca od mieszanki potu i słodko pachnącego filtru SPF 40 nie cierpiałam tam od upału bardziej niż dzisiaj, po powrocie do lekko już przecież schłodzonej Warszawy. Nic to, czas szukać domu z werandą i dorodnym kasztanowcem, w którego cieniu chować będę gromadkę dzieci, a potem wnuków…
PS A o Dziadkach będzie jeszcze więcej w tym tygodniu, bo zdecydowanie zasługują na osobny wpis.

Zabaw z edycją ciąg dalszy, a słów nie trzeba

Wypisane na twarzy

Szkoda, że z wiekiem trochę zatracamy tą autentyczną dziecięcą ekspresję twarzy i ciała, cudowną kompatybilność uczuć i ich wyrażania całym sobą. A przecież tak pięknie można odczuwać radość, ufność, spokój, zadowolenie, zaciekawienie, wdzięczność, odprężenie, przyjemność, zachwyt, fascynację, pożądanie, euforię, entuzjazm, podniecenie, komfort, smutek, ból, rozczarowanie, samotność, bezradność, tęsknotę, żal, gniew, złość, rozdrażnienie, strach, niepokój, zaskoczenie…

Nasz weekend


To był fantastyczny weekend. Pełen spotkań, tańców, miłości i pysznego jedzenia (moich dietetycznych grzeszków, na które tak długo czekałam) Sobotnie przedpołudnie na leśnej polanie w Kwiatkówku (nazwa niezmyślona!) z agrestem, figami i Agnieszką. Później wesele naszych przyjaciół, Asi i Roberta – pysznie owocowa sangria, smalec pieczarkowy, arbuz i boski orzechowy tort Basi. W niedzielę u Mirka i Ali domowa pizza, tzaziki i kilka wielkich porcji porzeczkowo-malinowej tarty. Popijając teraz rumiankową herbatę patrzę na Wiktora z zachwytem i wdzięcznością, że tak naturalnie łatwo przyszło mu towarzyszenie nam podczas tych intensywnych dwóch dni – jak pięknie spał, uśmiechał się i obserwował to co działo się wokół niego. Naładowana energią pięknych i życzliwych ludzi mogę spokojnie wrócić do rutyny naszej codziennej.

Kochanie, dzieciaki zmniejszyły mi mózg! Czyżby?

Nie jest zaskakującym fakt, że pojawienie się dziecka oznacza dla każdej matki rewolucję – zmieniamy się fizycznie i psychicznie w tylu rozmaitych aspektach, że trudno wszystkie te zmiany odnotować. Najszybciej i z najmniejszym entuzjazmem odkrywamy to co dzieje się z naszym ciałem – początkowa euforia ze zrzucenia kilkunastu kilo tuż po porodzie powoli ustępuje miejsca przygnębieniu, bo „tu coś zwisa, tam faluje, tu się marszczy, tam karbuje”. Jednak dla mnie najbardziej znaczące okazały są zmiany „sprawnościowe”. Tajemnicą nie jest, że od dawien dawna wykazuję się pewną domową niezgrabnością, manifestującą się nietrzymaniem rzeczy jak należy, upuszczaniem ich gdy trzeba trzymać, odkręcaniem gdy trzeba przykręcić i przyciskaniem gdy trzeba pociągnąć. W ciąży mi sprawności nie przybyło (zaliczywszy kilka strat w talerzach, na później odłożyłam plany zakupu eleganckiej zastawy obiadowej i po raz kolejny zdecydowałam się na tanią, niezawodną ikeowską „Białą Marię”, która wprawdzie bez nieestetycznych rys wytrzymuje tylko dwa lata, ale też nie powoduje we mnie stresu przy nakładaniu ziemniaków). Teraz potrafię jednocześnie trzymać Wiktora na rękach, brodą przytrzymując mu niestabilną jeszcze główkę, jedną ręką kroić chleb (da się!) albo wyciągać pranie, a chwytną, dzięki Bogu, stopą podnosić z ziemi rozrzucone skarpetki . Moja prawie zwierzęca zwinność i pomysłowość ruchowa zapisuje się na duży plus zmian po-ciążowych. A co z głową? Prawdą jest, że często czuję się trochę odmóżdżona, nie w temacie czy poza głównym wątkiem rozmowy, bo moje myśli krążą wokół Wiktora, jego wagi, kupek, ubrań, godzin karmienia- jak długo, z której piersi. Ale jednocześnie moja koncentracja, organizacja i umiejętność jednoczesnego prowadzenia czy śledzenia kilku wątków jest teraz dużo większa niż przed ciążą. To co kiedyś zajęłoby mi godzinę, teraz robię w pół, nie zastanawiam się zbytnio nad tym co mam zrobić, tylko to robię – szybko i efektywnie. Niewielką ilość wolnego czasu jaki mam dużo częściej niż przed ciążą przeznaczam na czytanie książek. Teraz - „Umysł Mamy – jak macierzyństwo rozwija naszą inteligencję”, którą podarowała mi fantastyczna znajoma mama, Marta. Książka przedstawia syntezę wielu współczesnych badań, które zgłębiały zmiany jakie wywołuje w naszym mózgu ciąża i macierzyństwo i stawia niepopularną tezę, że macierzyństwo pracę mózgu poprawia – wyostrzają się nasze zmysły i percepcja dzięki czemu stajemy się dojrzalsze emocjonalnie, lepiej zorganizowane i bardziej kreatywne

Czy możliwe jest zatem, że po porodzie otworzyły się przede mną nowe możliwości umysłowe i mój mózg potencjalnie stać na więcej? I czy wielokrotna recytacja na kilka głosów "Wiktorek, Wiktorek ma w pupce motorek" spowoduje długotrwałe wzmocnienie synaptyczne w obrębie mojego hipokampa?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...