Smutna konstatacja


Żal mi i trochę wstyd. Żal, bo jest już trzecia w nocy z 27 na 28 lutego i w Kodak Theatre trwa właśnie 83 ceremonia wręczenia Oscarów. Chociaż i tak nie śpię i podskakując na wielkiej gumowej piłce próbuję uśpić w chuście kaszlającego i kichającego mojego Wiktora (żeby sobie pooddychał  w pozycji pionowej), to po raz pierwszy od wielu, wielu lat nie oglądam tego na żywo, bo kilka miesięcy temu zrezygnowaliśmy z Canal Plus. Wstyd, bo pierwszy raz od wielu, wielu lat oglądałam tylko znikomą część nominowanych filmów i nie wiem nawet o co toczą się dyskusje. Już od dobrych kilku tygodni zabieraliśmy się do obejrzenia „Czarnego Łabędzia” i co wieczór znajdowaliśmy wiele świetnych powodów żeby tego nie robić – "bo taki miły, spokojny wieczór, po co sobie w głowie mieszać", albo „taki był ciężki dzień, nie chcę się jeszcze filmem dobijać, pooglądajmy „Przyjaciół”” I zostałam tak, bez zdania na temat filmu, który zachwyca mnie wizualnie sądząc po plakatach, kostiumach i charakteryzacji i intryguje treścią łączącą bliskie memu sercu taniec i grzebanie w psychice. Nic to, posiedzę jeszcze chwilę lamentując w ciszy nad swoim kulturalnym upadkiem, ze smutkiem znajdując kolejne potwierdzenie dla tezy wielu moich koleżanek mam (a przed którą ja dość zaciekle się broniłam), że niestety nie da się być na bieżąco...




Dziesiąty list




Synku kochany,

Najlepsze życzenia z okazji ukończenia dziesięciu miesięcy! Mogłabym godzinami rozpływać się nad Tym jaki jesteś cudowny, jak pięknie śpisz, jak pięknie wstajesz, jak niezwykle zgrabnie stawiasz pierwsze kroki, jak patrzysz na mnie z rozdziawioną ze zdziwienia buzią kiedy opowiadam Ci jak przygotowuje się zupę szczawiową i jak lekko zawstydzony spuszczasz głowę kiedy zbliżysz się do plątaniny kabli i Cię na tym przyłapię. Mogłabym, ale tym razem opowiem Ci o drugiej najważniejszej osobie w Twoim życiu – o Tacie (tak, to ten uśmiechnięty, brodaty przystojniak co przynosi nam po południu chleb – i to dosłownie :)). Z Tatą macie coraz więcej pomysłów na wspólne spędzanie czasu, na wyczerpujące, fizycznie zorientowane zabawy, w tym budzące we mnie grozę niebezpieczne ewolucje w okolicach sufitu! Jeszcze parę tygodni temu zaczynaliście od śledzenia piłki wzrokiem, teraz rzucacie się na nią prawie równocześnie i ganiacie po całym przedpokoju. Urządzacie  szaleńcze pościgi z sypialni do salonu, podczas których elegancko froterujesz mi podłogę, śliniąc się i piszcząc z mieszanki niesamowitego zachwytu, strachu i ekscytacji. A Tata nie od początku wiedział jak spędzać z Tobą czas, bo nie miał, tak jak ja, gigantycznego wspomagania w postaci miłość wspierającej oksytocyny… Oj nie jest łatwo być tatą malucha, którego mama wie zawsze najlepiej :) Ale Twój Tata mądrze przeczekał ten czas kiedy Ty i ja byliśmy dla siebie niezastąpieni i teraz coraz więcej Was łączy, coraz pewniej czujecie się razem i coraz mniej jestem Wam w tym wspólnym byciu razem potrzebna. Jednak pewnie dlatego, że mimo wszystko nie mam wątpliwości, że ciągle jestem dla Ciebie numerem jeden (och ta próżność!), tak cieszy mnie kiedy z utęsknieniem spoglądasz na drzwi kiedy mówię „Gdzie jest Tata?”, jak rozświetlasz się i wydajesz gardłowe okrzyki radości na jego widok kiedy wraca z pracy i jak starannie i słodko sylabujesz „ta-ta” chociaż „ma-ma” jeszcze nie pojawiło się w Twoim słowniku. Wiktor, Twój związek z Tatą będzie niezwykle ważny w całym Twoim życiu i bardzo będę Wam obu sekundować żebyście stworzyli coś pięknego i prawdziwego. Kocham Was.

Mama

 PS A dla wszystkich ojców i synów z dedykacją "żeby się nie bali siły uczuć" - Cat Stevens. 


Mamomowa

Nie wiem czy takie słowo funkcjonuje w słowniku, ale gdzieś już je chyba widziałam. To nic innego jak ten irytujący dla osób postronnych sposób mówienia do tych „maciupkich, maciupeńkich stópeczek ślicznusich, takich oj ślicznusinych, ze oj oj”. Każda mama (wszystkie babcie i niektórzy ojcowie też) mówią tak w porywach do swoich dzieci i - jak się okazuje dzięki licznym badaniom – dobrze że tak robią, bo przesadnie śpiewna intonacja pomaga dzieciom szybciej nauczyć się mówić. Ale nie o tym będzie dziś. Trafiłam na świetną stronę amerykańskiej blogerki Mammalingo, na której autorka, przy pomocy wiernych czytelników tworzy słownik rodzicielski, który zapełniają słowa jeszcze nieistniejące lub o odmienionym znaczeniu – słowa, które opisują rzeczywistość, w której przyszło nam z naszymi dziećmi się zmierzyć. Jako anglistka i zapalona miłośniczka słów wszelkich i zabawy nimi nie mogłam przejść obojętnie obok tego projektu i zainspirowana chcę zrobić coś takiego i u nas. Przeszkodą będzie może ograniczona elastyczność naszego języka ojczystego, ale i z tym sobie radę damy, nieprawdaż?

Poniżej kilka słów ze słownika Mammalingo (ku uciesze anglojęzycznych tylko niestety :( )

WHINE LIST n. (Fr. whine + list]:  The lengthy list of reasons why your child can’t believe you expect them to eat what’s for dinner, clean up their room, brush their teeth, etc.
SHNACK n. [Fr. shhhh + snack]: The food given to children to quiet them.  Example, “Mommy is on the phone, have another shnack.”
POOPRISE n. [Fr. surprise + excrement]: The occasion of finding an unexpected poopy diaper when anticipating a quick, wet diaper change. This sometimes occurs, for example, when stripping a baby down before a bath: “Ooh! Pooprise!”

I na początek kilka moich słów, które powstały z inspiracji moimi codziennymi zmaganiami. Zachęcam Was do proponowania Waszych własnych skojarzeń! Bardzo!

WYCIE-RACZKA – długie, przeciągłe jęczenie dobiegające z okolic podłogi i charakteryzujące sfrustrowanego niemożnością sięgnięcia do najwyższej szuflady przemieszczającego się na czterech kończynach małego człowieka.





OJCIEC WINNY vs. OJCIEC BALSAMICZNY – dwa występujące w naturze typy rodzicielskie (czasami dostrzegalne w jednym osobniku). Pierwszy charakteryzuje się nieczułością, indyferentyzmem i niewrażliwością na potrzeby matki i wykazuje cechy właściwe gruboskórnym dzierżymordom. Drugi posiada cnoty bliskie aniołom i wie jak należy pomóc, ukoić, pogłaskać i przytulić.



MACYCANIE – nabywana z czasem przez małych ludzi umiejętność własnoręcznego wyszukiwania pod wieloma warstwami odzienia gruczołu mlekowego matki celem oswobodzenia go z powyższych warstw i wykorzystania do szybkiej konsumpcji na miejscu.

Mniam Mama i serca trzy


Ostatnio pisałam trochę o naszych nieporozumieniach, sprzeczkach i rozterkach rodzicielskich, które te nieporozumienia powodowały. Dzisiaj o tym ani słowa, bo dzisiaj miłość, wszędzie słodka miłość. A mąż mój jest mężem idealnym. Jak pisał amerykański poeta Ogden Nash, mąż idealny „wie, czemu się, wbrew pozorom, oszczędza na drogim pudrze. I że para rajstop się z natury, nie z powodu biódr drze.” A Arek to wie, bo już to nie raz przedyskutowaliśmy.

No więc siedzimy z moim mężem idealnym popijając czerwone wino, wyjadając czekoladki z alkoholizowaną wiśnią z obowiązkowo kiczowatego pudełka w kształcie serduszka i rozkoszujemy się widokiem krwistoczerwonych róż. Stanął na wysokości zadania mój mąż i przyjechał z pracy z tym bukietem i z czekoladkami. Wiem, wiem, że ten dzień to święto producentów czekoladek i kartek, ale gdyby nic nie przyniósł, to by mi było smutno. I chociaż się trochę spodziewałam, to i tak mnie zaskoczył. Bo przyszedł wcześniej o godzinę, a ja w zasypanym zabawkami mieszkaniu, uwijająca się w kuchni przy zapiekanych bakłażanach z tradycyjnie uwieszonym u nóg towarzyszem dnia i nocy. Nieuczesana, w wybrudzonej koszulce raczej nie budzącej pożądania i nie powodującej mocniejszego bicia serca. A mimo to zrobiło się tak miłośnie i szczęśliwie. Bo świeciło słońce, a on już był po pracy i w piekarniku zapiekał się dobry obiad i Wiktor był przeszczęśliwy, że tata już wrócił, więc i my mieliśmy humor fantastyczny. Przed nami była perspektywa miłego wieczoru, nic specjalnego, nic wyszukanego, nic wyjątkowego. Nie zaplanowałam finezyjnego gorsetu, jadalnych majtek ani gorącego kremu czekoladowego do smarowania ciała, bo będzie jeszcze na to czas jak zostaniemy kiedyś sami. Bo przecież jeszcze zostaniemy, co nie? Jak wyrwiemy się na jakąś zaplanowaną schadzkę w pokoju hotelowym albo wyjedziemy na weekend nad morze? Istnieje wprawdzie ryzyko, że zamiast zrywać z siebie ubranie w szaleńczym pożądaniu, zalegniemy wtuleni przed hotelowym telewizorem i błogo uśniemy, pewni po raz pierwszy od bardzo dawna, że nikt i nic nam w tym śnie nie przeszkodzi :) No ale czy coś w tym złego?


I przestać o cyrku nie mogę.

I jeszcze uzupełnienie stylistyczne do wczorajszego postu. Dzięki stronie Little Lovely znalazłam kilka uroczych kolekcji ubrań dla dzieci inspirowanych, a jakże, cyrkiem i karnawałem (m.in. Stelli McCartney, Bandit Bambi czy Oeuf). To całkiem kusząca koncepcja żeby pozwolić dziecku bawić się strojem w taki sposób, pozwolić na więcej fantazji na co dzień nie tylko w karnawale. A może to jednak przesada?

Ale cyrk.


Wyobraźnia mi zadziałała i artysta cyrkowy z ostatniego wpisu mnie zainspirował. I jeszcze mój brat, który na facebooku napisał: "O tak, uciec z cyrkiem i przez noc jechac - w oswietlonym wozie cyrkowym z magikami i polykaczymi ognia - do jakiegos prowincjalnego miasta na koncu swiata....to by bylo fajnie."

Cyrk to dziwna instytucja. Z jednej strony zupełnie odrzuca mnie idea tresowanych zwierząt i sztuczek  zmuszających je do nienaturalnych zachowań, z drugiej absolutnie oczarowana jestem linoskoczkami, akrobatami, żonglerami i magikami. Jest coś niezwykle pociągającego w życiu artystów cyrkowych – zmiany, podróże, rozświetlone fajerwerkami i płomieniami ognia, noce... W mojej fantazji cyrkowej jest zasmucona, nieszczęśliwie zakochana akrobatka, która od lat próbuje zdobyć miłość nieokrzesanego tresera lwów. Jej pełne dramatyzmu, balansujące na granicy życia i śmierci powietrzne ewolucje zapierają dech w piersiach młodego klauna, który nieudolnie próbuje jej wyznać miłość, czerwieniąc się i gubiąc słowa za każdym razem kiedy ją widzi. Jest malutka blond żonglerka, która nie rozstaje się ze „szczęśliwymi” gumowymi piłeczkami i trenując codziennie skomplikowane kombinacje, śpiewa marząc o karierze piosenkarki. Jest zbuntowany połykacz ognia i małoletnia córka właściciela cyrku, którzy od miesięcy planują wspólną ucieczkę do jakiegoś ciepłego kraju. Zgromadzenie wzruszających osobliwości...

Odcinając się od skaczących przez ogniste obręcze lwów, brodatych kobiet i monstrualnie otyłych dzieci sama stylistyka cyrku mnie pociąga– kojarzy mi się z wolnością, ekscytującą niepowtarzalnością, perwersyjną dzikością, fascynującym poświęceniem się sztuce i uwielbieniu tłumów. Taki jest wspaniały cyrk-teatr, który od lat mnie fascynuje – Cirque du Soleil, czarująca mieszanka cyrku, teatru, opery, niesamowite widowisko.



Kilka moich ulubionych ujęć zamieszczam ku uciesze własnej i być może kogoś jeszcze kto w ten świat ze mną wejść zechce…
 
znalezione Tu

via Breakfast at Anthropologie



via Pinterest



 
 





via Ischandchi



znalezione TU

znalezione TU

Zupełnie nie jak Mniam Mama.



Kobietą być trudno. Bo zmienne nastroje, bo niewytłumaczalne obawy i niepokoje. Bo zaprogramowane na wyjątkową łączność z otoczeniem, niepotrzebnie szargamy sobie nerwy przejmując się tym czym nie trzeba. No bo czy nie ma racji nasz mężczyzna zarzucając nam, że niepotrzebnie czepiamy się go, że robi coś, co nas wkurza chociaż nam przecież to w niczym przeszkadzać nie powinno, a jemu daje radość, chociaż tego zrozumieć nie możemy? On robi coś, co ja uważam za odmóżdżające marnowanie czasu i się we mnie podnosi poziom agresywnie nacechowanej adrenaliny. Walczę z własnymi myślami „Boże, co on robi? Dlaczego nie poczyta książki albo nie pobawi się z Wiktorem? I jeszcze zaczął przysypiać, zero w nim energii, mógłby mi pomóc w kuchni, zapytać czy nie potrzebuję czegoś przecież!!!!” Im bardziej staram się powstrzymać od komentarzy tym bardziej ewidentne jest, że jestem zła. Nie mówię wprost, że mi przeszkadza jak tak sobie leży i nie robi nic, ale nabuzowana kręcę się po kuchni i tłukę talerzami w zmywarce, z opóźnieniem reagując na jego pytanie: „Czy coś się stało?”. Nie, nic – odpowiadam naburmuszona. No to on uznaje, że nic i siedzi dalej. A we mnie się gotuje, wrze, eksplodują mi pęcherzyki, żyłki i naczynka. No bo jak to nic, jak coś. I przecież dałam znać kącikiem ust, że jestem zła i smutna. I on na to nie zareagował??? Mężczyzną być trudno też.



Ale najtrudniej być mamą i tatą. Nawet gdy dziecko cudowne, zdrowe, inteligentne i niezwykle mobilnie rozwinięte. Wiktor jest teraz wszędzie, jego zręczne paluszki wyciągają wszystko z szafek, szuflad i pudełek. A ponieważ nie nauczył się jeszcze odkładać nic na miejsce, w naszym mieszkaniu panuje wieczny „nieporządek”. Wiktor gryzie, drapie i okłada nas coraz silniejszymi dłońmi. I chociaż powtarzamy delikatnie „Nie gryź mamy”, „Nie bij taty”, to nie udaje nam się nad tym zapanować. Ledwo odrośnięte po trudnych miesiącach poporodowych włosy ściska jak trofeum.
Będą mu też chyba wychodzić górne jedynki i jest trochę bardziej rozdrażniony niż zwykle i gorzej sypia. Nie ma mowy żeby zasnął przed 21.30, a i tak potem domaga się cogodzinnych wizyt zapewniających o naszej trosce i miłości. Jesteśmy zmęczeni, podenerwowani, pogryzieni i wypaprani kaszką.

Obiecałam mojej przyjaciółce Kasi, że będę też pisać jak będzie mi źle. Bo wbijałam ją w kompleksy, że moje macierzyństwo takie kolorowe, uśmiechnięte i pachnące. Wiktor uczesany i roześmiany, a ja w jedwabnych tunikach snuję się po domu przeglądając kolorową prasę zagraniczną. Kasia, wczoraj wybuchłam. I chciałam rzucić wszystko i uciec z artystą cyrkowym...

Wiktor i sprawa chińskiego tygrysa

 

Zaczęłam pisać ten tekst kilka tygodni temu poruszona artykułem, który przeczytałam na świetnym blogu Motherlode, autorstwa Lisy Belkin, dziennikarki New York Times. Tekst był o mało mi wtedy mówiącej Amy Chua i jej książce „Battle Hymn of a Tiger Mother”. No ale zagapiłam się i nie udało mi się zabłysnąć wiedzą z wielkiego świata, bo w tygodnikach mijającego tygodnia pełno jej szokującego podejścia do wychowywania dzieci po chińsku :)

Co by było gdybym zabroniła Wikorowi:
- nocować u kolegów
- zapraszać koleżanek i kolegów do domu
- występować w szkolnych przedstawieniach mimo, że garnąłby się do aktorstwa i recytował Szekspira?
- oglądać telewizji i grać na komputerze
- samemu wybierać pozaszkolnych zajęć
- narzekać na to, że mu tego wszystkiego zabraniam?

Co by było gdybym robiła mu karczemną awanturę i nazywała go „śmieciem” za każdym razem gdyby:
- dostał w szkole czwórkę, a nawet piątkę z minusem?
- nie wyprzedzał całej klasy o dwie długości z matematyki i wiedzy o literaturze?
- nie udało mu się płynnie zagrać andante spianate et grande polonaise op.22 Chopina?

Czy gdybym publicznie ogłosiła, że zamierzam chować go w atmosferze terroru i rywalizacji, ignorując jego naturalne zdolności i preferencje, a każdą próbę oporu karałabym dalszymi zakazami, to spotkałabym się ze zrozumieniem i akceptacją innych mam? Chyba nie. Nic więc dziwnego, że artykuł z fragmentami autobiograficznej książki matki, która się do tego wszystkiego przyznaje wywołał ogromną burzę medialną i ponad 7 tysięcy komentarzy pod artykułem w Wall Street Journal "Dlaczego chińskie matki są najlepsze" (Why Chinese Mothers Are Superior). W ciągu kilku dni ten artykuł przeczytało około miliona osób, a jej autorka, Amy Chua, trafiła na okładkę "Time’a", "Economista" i "New York Times’a", oraz gościła w Today Show, Colbert Report i w CBS News.

Amy Chua jest Amerykanką chińskiego pochodzenia, profesorem prawa na Yale i matką dwóch córek. W swojej książce postawiła odważną tezę, że chińskie matki są najlepsze, bo wyniki jakie osiągają ich dzieci najlepiej przygotowują je do sprostania wymaganiom dzisiejszego świata. Jej dzieci to chodzące ideały: przynoszą same A (najwyższe oceny w amerykańskim systemie nauczania) i bajecznie grają na pianinie i skrzypcach (jedna z córek w wieku 14 lat wystąpiła w Carnegie Hall!). Jej książka to niepoprawna politycznie, podkolorowana opowieść o metodach wychowawczych chińskiej matki, której podstawowym celem jest wychowanie zwycięzców, którzy na zawsze zakończą wiek dominacji USA i zostawią cały świat daleko w tyle. Te metody obejmują twarde zasady, wysokie wymagania, ograniczanie wyboru do rzeczy zaaprobowanych przez rodziców, kary, rygor, konsekwencję i szokującą dyscyplinę. Podczas gdy większość „zachodnich” rodziców chwali dzieci za dobre i przeciętne oceny i zachwyca się każdym ich rysunkiem, laurką  jakby to były największe dzieła sztuki, chińska matka według Amy krzyczy za każdą ocenę poniżej najlepszej i zdegustowana wyrzuca nabazgrolone dziecięcą ręką drzewka i uśmiechnięte buzie. Robi tak, bo wychodzi z założenia, że jeżeli coś nie jest doskonałe, to dziecko nie pracowało wystarczająco ciężko. Kiedy 7-letnia córka Chua, Lulu nie była w stanie poprawnie zagrać „Białego osiołka” Jacques’a Iberta, matka zmusiła ją do gry całą noc – bez przerw na siusiu, picie i jedzenie, grożąc jej, że jeśli się nie nauczy, jej domek dla lalek wyląduje w Armii Zbawienia, a święta i urodziny obędą się bez prezentów. I po morderczej walce, Lulu zagrała koncertowo i rozpromieniona grała i grała, z wielką satysfakcją i szczęściem, że się jej udało. Przykładów takiego podejścia, w większości szokujących i budzących protest jest w książce wiele – po więcej zachęcam do przeczytania artykułu w WSJ i na polskich portalach.

Jakie przemyślenia mam po zapoznaniu się z fragmentami książki (polska premiera 8 marca)? Nie ulega wątpliwości, że  (generalnie) azjatyckie dzieci są lepsze od nie-azjatyckich dzieci w wielu dziedzinach i jest bardzo prawdopodobne, że już bardzo niedługo najważniejsze stanowiska w najważniejszych firmach na całym świecie będą piastować świetnie wykształceni, odporni na wszelkie niepowodzenia i uparcie dążący do celu Chińczycy i Koreańczycy. W międzynarodowych testach edukacyjnych PISA, Chiny pobiły wszystkie inne kraje na głowę w matematyce, naukach ścisłych i czytaniu. Chińskie dzieci są przygotowywane na przejęcie naszego świata. Ale jakimi metodami? Mam mieszane uczucia – nie potrafię jednoznacznie potępić autorki nie czytając książki i nie zapominając o olbrzymiej sile marketingu, PR-u, który z całą pewnością celowo nakręcił skandal wokół odważnych tez Amy Chua. Zaczęłam też myśleć, że opisane w książce drastyczne sposoby „łamania” dziecka są dodane celowo żeby wzmocnić ważny przekaz, z którym w wielu aspektach nie mogę się nie zgodzić. Bo przecież jestem za uczeniem dziecka pokonywania przeciwności bardziej niż osłanianiem go przed możliwymi przykrościami i porażkami. Wierzę, że tylko mierząc się z czymś trudnym i wymagającym, dziecko zrozumie do czego jest zdolne i nauczy się, że jest w stanie samo pokonać własne ograniczenia i podołać wyzwaniom. I chociaż teraz chwalę Wiktora za każde klaśnięcie i pomachanie rączką, to zaczęłam mieć wątpliwości czy rzeczywiście to chwalenie za wszystko jest dobre. Amy Chua naśmiewa się z ciągłych pochwał „polerujących” poczucie wartości naszych dzieci, nasze wpajanie im, że są wyjątkowe i niepowtarzalne, genialne. I może rzeczywiście za rzadko przypominamy im o wartości ciężkiej pracy i konsekwencji???

No ale na szczęście nie jesteśmy ani Amerykanami ani Chińczykami i mamy swoje, europejskie sposoby na złoty środek (w testach PISA jesteśmy przed Amerykanami :) Da się przecież budować silne poczucie wartości dziecka i wiarę we własne możliwości bez straszenia, wyzywania i zmuszania do siedzenia nad trudnymi tekstami naukowymi? No chyba, że na tym świecie przyszłości będzie zapotrzebowanie już tylko na zinformatyzowane mózgi drzemiących we wszechświatach równoległych biologów molekularnych ze specjalizacją w fizyce kwantowej, dla rozrywki wygrywających na skrzypcach kaprysy Paganiniego. Na czas. Wtedy, niech Bóg ma w opiece nasze dzieci i wnuki :)

Zaszyfrowane wiadomości od mojej podświadomości

Jestem na lotnisku, ubrana w długą, białą suknię. Za chwilę odbędzie się mój ślub. Nie widzę Pana Młodego ani gości. Czekam. Nagle przypominam sobie, że zapomniałam użyć perfum i nie mam ich przy sobie. Ale jestem przecież na lotnisku, więc pędzę do sklepu wolnocłowego. Z podwiniętą suknią, z welonem w dłoni biegnę, pędzę i ustawiam się w długiej kolejce. Kiedy już zbliżam się do kasy sięgam po upatrzony flakon i zerkam na etykietę z napisem „Oui problems”. Oburzona odkładam je na półkę, że jak, że ja mam jeszcze przed ślubem mówić TAK problemom? Biorę jakieś inne perfumy i lecę się pobrać. Nagle zmiana planu i oto wracam do pracy – właśnie jeden z naszych pracowników wjechał swoim samochodem w samochód premiera i siedzę nad tekstem informacji prasowej z dwiema koleżankami. Zastanawiamy się nad jej ostateczną wersją i moją uwagę przykuwa ostatnie słowo „życiasens”. Mówię im, że nie ma takiego słowa, że powinno być „sens życia” i że to za bardzo przypomina „żeńszeń”. Ale one się upierają i czuję, że wypadłam z rytmu zawodowego, bo nie mam siły ich przekonywać. Idę do toalety. Ze zdziwieniem zauważam, że podczas mojej nieobecności wszystko przebudowano i jest teraz nawet toaleta dla matki z dzieckiem. Wchodzę, otwieram muszlę i zalewają mnie nieczystości. Dziwnie niewzruszona wycofuję się i podchodzę do umywalki żeby się umyć. Obok, w wannie leży dziewczyna w ciąży i z przymkniętymi oczami, delikatnie opłukuje swoje ciało w strudze światła przebijającej przez uchylone okno. Na jej twarzy maluje się błogość i rozkosz, pełnia szczęścia.

No, psychoterapeuta miałby co tu robić. Ten sen przyśnił mi się kilka dni temu kiedy mieliśmy trochę ciężki czas z Wiktorem, trochę nerwów o jego zdrowie i ogólnie nienajlepszy nastrój. Czułam się przytłoczona troską o przyszłość, świadoma jak wiele zależy od nas i jak wiele rzeczy można przegapić. Tak jakbym nagle zrozumiała, że ze sprowadzeniem Wiktora na ten świat wiąże się nigdy niekończąca się odpowiedzialność. I nigdy niekończąca się troska. I pomimo drastycznej nieco wizji macierzyństwa i pesymistycznych skojarzeń z małżeństwem pełnym problemów, ten sen mnie oczyścił i przywrócił mi spokój. Choć ewidentnie jest we mnie tęsknota za czasem ciąży, który był jedynym i niepowtarzalnym czasem odurzenia i szczęśliwości, to po przebudzeniu poczułam równowagę i świadomą akceptację, że kłopoty i problemy będą, przeminą, pojawią się nowe, a potem i one przeminą.

Chociaż dzieje się to zazwyczaj w chwilach kiedy gorzej śpię, bo coś mnie dręczy i o czymś uporczywie myślę, to uwielbiam kiedy udaje mi się zapamiętać sen.  Miewam sny niezwykłe, złożone i pokręcone. Historie rozgrywające się na wielu poziomach, w wielu wymiarach czasowych i przestrzennych, z licznymi bohaterami, pierwszo- i drugoplanowymi. Ciągnące się epopeje pełne metafor, archetypów i symboli. Wizje przynoszące ulgę i kierujące moje świadome myślenie na ważne kwestie, z których sobie często nie zdaję sprawy.  Sny komentują rzeczywistość, w której funkcjonuję – dodają zwykłym z pozoru zachowaniom niezwykłego, większego znaczenia. Pomagają mi lepiej zrozumieć i poznać siebie. Bo chociaż wszyscy próbujemy czasem uciec od podszeptów naszego prawdziwego ja, to, jak mówi ekspert od snów Zenon Waldemar Dudek, „w nocy każdy z nas wraca do siebie” i musi śnić swój prawdziwy sen, który podsuwa mu nieświadomość, tak jej wymiar indywidualny, jak i zbiorowy.” Ignorowanie snów i traktowanie ich tylko jako absurdalnych przejawów naszej wyobraźni jest marnowaniem ogromnej i łatwo dostępnej wiedzy. Jest jak odkładanie nieprzeczytanego listu, jak mówi żydowski Talmud. Śnijcie dobrze i długo. Łapcie sny i korzystajcie z ich siły.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...