Dwunasty list

(To ostatni wpis na tym blogu - Wiktor skończył roczek i na jakiś czas chcę powrócić "do siebie", do moich tylko inspiracji, niekoniecznie związanych z tematami dziecięcymi. Nie oznacza to bynajmniej, że przestanę się odzywać. Wprost przeciwnie - będzie nowy blog - www.mniammama.blogspot.com - to część tego bloga, Mniam Mama, Mini Mniam i ich podboje zmysłowe, trochę więcej kulinarnych. Polubiłam Mniam Mamę, Wy też, więc ona pozostanie. Nie wiem jeszcze w jakiej częstotliwości, ale nie pozwolę jej zniknąć :) Na dole list do mojego rocznego synka. Dziękuję, że byliście z nami przez ten rok!)





Synku najukochańszy!

Jesteś niezwykły, niepowtarzalny i niemożliwy. Rok temu byłeś dla nas nieodgadnioną tajemnicą na styku natury i mistyki, zadziwiająco namacalnym efektem naszej miłości i chęci bycia rodziną. I dzisiaj nadal cię nie ogarniamy, wciąż jesteś nieprzeniknionym cudem, najpiękniejszą częścią wspólną, tym wszystkim co w sobie kochamy najbardziej. Oczami, które przypominają i moje i Taty wpatrujesz się w nas coraz bardziej świadomy, że jesteśmy Twoją rodziną, Twoimi opiekunami, przewodnikami, że możesz nam ufać i na nas polegać. Wierzysz kiedy mówimy, że coś jest niebezpieczne, gorące albo ostre. Naśladujesz nasze gesty i kopiujesz miny, o których nawet nie mieliśmy pojęcia. Uwielbiasz przybiegać kiedy łapiemy te rzadkie chwile razem na kanapie i przytulamy się mocno, starając się przypomnieć sobie te uczucia miłe, które nas tak fortunnie do siebie zbliżyły i powołały Cię na świat. Chociaż wszystko cię niezmiennie zadziwia i zachwyca, zachowujesz godne podziwu i naśladowania, trochę takie buddyjskie, opanowanie (no oprócz niekontrolowanego wybuchu ekstazy na widok nakręcanego zielonego dinozaura). Niezmącona akceptacja i zachwyt nad życiem. Nieustająca kontemplacja codzienności, która przypomina nam o magii zwykłych rzeczy. Zaczarowujesz nam każdy dzień Synku.

Nie możemy wyjść z zachwytu jak wiele rozumiesz z tego co do Ciebie mówimy – przynosisz piłkę kiedy Tata Cię o to prosi i kiedy spanikowana przed wyjściem nie mogę znaleźć kluczy, którymi się bawiłeś, zafrasowany przeszukujesz szuflady. Nadajesz pierwsze nazwy ważnym rzeczom i gestom. Do ”tata”, „mama”  i „papa” dołączyły „łała” i „kuka”, oznaczające odpowiednio każde włochate żyjątko i piłkę na zmianę z książką. Jesteśmy coraz bardziej pewni, że sobie świetnie w życiu poradzisz. Dwa palce przed sobą w geście zwycięstwa i okrzyk „Tu!”  zaprowadzą cię ku nowym, nieodkrytym jeszcze cudownościom. Będziemy tuż obok kochanie.

Całujemy
Mama i Tata




Jedenasty list



Kochany Wiktorku,

Jak ten czas może tak szybko płynąć? Za niespełna miesiąc skończysz rok, a przecież jeszcze przed chwilą tuliłam cię w ramionach pierwszy raz, zaszokowana niesłychaną kruchością Twoich rączek i stópek. Teraz te stopy prowadzą cię w świat.  Dzięki nim poznajesz miejsca dotychczas niedostępne i mierzysz się z ograniczeniami swojego, uczącego się równowagi, ciała. Ciągle próbujesz nas naśladować - chodzisz za mną i udajesz, że rozmawiasz przez telefon, przezabawnie przystawiając do ucha każdy złapany w biegu przedmiot. Pochylasz głowę i modulując głos, opowiadasz wyimaginowanemu rozmówcy, że kupiliśmy Ci dzisiaj pierwsze, prawdziwe buty. Do chodzenia. Założyłam Ci je w sklepie i pognałeś przed siebie, nie oglądając się za nami prawie wybiegłeś na alejkę w centrum handlowym, nieziemsko uradowany, że ten świat z tyloma ludźmi i kolorami jest tak blisko i że nie musisz korzystać z naszych ramion żeby dostać się tam gdzie chcesz. Przypomniało mi się jak moja przyjaciółka powiedziała kiedyś o swoim dwuletnim synku, który na widok rzędu fascynujących go w tamtym okresie rowerów wyrwał przed siebie zostawiając rodziców daleko w tyle – „On już jest świata”. Chociaż wiem, że jeszcze długo będziemy dla Ciebie niezastąpieni, to już coraz łatwiej jest mi wyobrazić sobie Ciebie jako dorosłego mężczyznę, który ma swoje życie, ze swoją rodziną.  I nie wstydzę się, że słuchając ostatnio wywiadu z młodym tancerzem, który z miłością opowiadał o wspierającej go mamie, wzruszyłam się jak głupia,  bo pomyślałam, ze kiedyś też będziesz taki - młody, piękny i utalentowany. Wszyscy mówią, ze nawet się nie spostrzeżemy jak to szybko minie. A ja nie chcę żeby mijało szybko. Chcę rozkoszować się każdą chwilą, w której zmieniasz się i rośniesz, bo nie ma na świecie nic piękniejszego.

Mama

Nie mamy specjalnie zdjęć chodzącego Wiktora, więc zamiast, śpiący Wiktor - niezawodnie rozczulający.

Mniam Mama i pragnienie wiosny nieodparte


Okropnie znoszę przedwiośnie. Spać chce mi się cały czas i wszędzie, a jednocześnie siedzę po nocach próbując nadrobić rozlazły w ciągu dnia czas. Budząc się nie witam nowego dnia z dzikim entuzjazmem, wymyślam wymówki żeby nie wychodzić z domu i ze smutkiem patrzę w lustro na trochę zszarzałą od przedłużonego braku słońca twarz.  A jednak od paru dni gdzieś pod skórą czułam podniecenie, lekkie mrowienie, które zapowiadało coś pięknego i ekscytującego. Od kilku dni każdy przebłysk słońca budził we mnie radość z nadchodzącej pierwszej wiosny mojego syna, z nadchodzących spacerów kiedy będę za nim biegać, a on podekscytowany możliwościami swojego mobilnego ciała będzie mi uciekał z dzikim chichotem. Każdy mocniejszy „niuch” wiosennego zapachu wilgotnej ziemi rozbudzał we mnie nadzieję na nowe pokłady energii, która pozwoli mi pójść dalej z moimi planami na bliższą i dalszą przyszłość. Każde złudzenie zazielenienia na drzewach przyprawiało mnie o lekki zawrót głowy w poszukiwaniu pąków, listków i kwiatków. Za długo było mokro, szaro i nieznośnie. Koniec z tym. Dzisiaj przychodzi wiosna i mam duże oczekiwania. Jest późna noc, kto wie, może doczekam do rana, a wtedy usłyszę jak, parafrazując lekko Leopolda Staffa "z oddali, która głosy tłumi sennie, jakoś inaczej niż zwykle kur pieje,
dziwnie piętrowo, wieszczo i wiosennie, budząc niepokój razem i nadzieję."

Wiosna, bring it on!

PS Bo nawet do zdjęć nie mamy jakoś weny i sił :)

Wiktor i sprawa współodczuwania

 

Wraz z falą tsunami, z powierzchni ziemi zniknęły całe miasta. Japonia walczy z konsekwencjami trzęsienia ziemi i kolejnymi wstrząsami, które powodują coraz więcej ofiar. Na bieżąco śledzimy doniesienia o groźbie katastrofy nuklearnej, obserwujemy zrujnowane plaże Honsiu pokryte ciałami ofiar. Przestrzeń wypełnioną błotem i resztkami wszystkiego, co gigantyczna fala zebrała ze sobą. Straszna ludzka tragedia. A jednak nie spędza mi snu z powiek i nie przygnębia mnie. Nie sprawia, że nie potrafię się cieszyć i nie odciąga moich myśli od tego co dzieje się tu, najbliżej mnie. Po kilkunastu trudnych dniach powoli wracam do formy, razem z Wiktorem odnajdując nową równowagę i testując się na nowych terenach. Wiktor uczy się chodzić i jestem tym tak mocno zaaferowana i podekscytowana, że mój świat ogranicza się teraz do tych przestrzeni, które mój syn pokonuje na własnych, silnych nogach. Mój świat to najwyraźniej nie cały świat  - chociaż paradoksalnie bardziej niż kiedyś czuję się częścią wszechświata i zauważam jak mocno jesteśmy wszyscy powiązani zatraciłam część wrażliwości na krzywdy świata, którą kiedyś miałam w nadmiarze. Jednak dopóki jest we mnie współczucie i gotowość pomocy innym w potrzebie, to nie czuję wstydu, że nie zasmuca mnie to, co mnie nie zasmuca. To jedna z tych rzeczy, których uczysz się z wiekiem. Pamiętam jak kiedyś mocno przeżywałam to co złego się działo na świecie, jak brałam do siebie okropieństwa i okrucieństwa i jak emocjonalnie reagowałam na ból świata. Jednocześnie nie byłam świadoma własnych uczuć do najbliższych, nie „znałam” swojej rodziny i nie dopuszczałam do siebie prawdziwych, mocnych odczuć. Tych najprywatniejszych, najszczerszych i najważniejszych. To była taka próba ucieczki od samej siebie, od przyznania się do tego co czuję i zrozumienia samej siebie. Czasem łatwiej jest przeżywać cudze tragedie niż własne.

Mimo potencjalnych ryzyk, to właśnie wrażliwość na świat i innych ludzi jest jedną z tych najważniejszych rzeczy, której chciałabym Wiktora nauczyć. Tak jak już tu niejednokrotnie pisałam, zaproponować mu widzenie świata przez pryzmat solidarności, współczucia i zaangażowania. Nauczyć reagowania na cudze potrzeby i nieszczęścia. Ale z zachowaniem własnej odrębności i nie przejmowania w całości cudzych uczuć. Zrozumienia, że czasem się płacze, że czasem jest smutno, ale z bliskimi nam osobami łatwiej to znieść.  I kiedy Wiktor pierwszy raz zapyta mnie „Dlaczego płaczesz mamusiu?” To mu powiem. To co będzie mógł zrozumieć. I poproszę go żeby mnie mocno przytulił. Bo to zawsze pomaga. Każdemu.

Mniam Mama i jeden wiersz.



Wiktor śpi, a ja czytam sobie i przeglądam moje ulubione wiersze. Mniam Mama i Mini Mniam aka Wiktor powrócą w tradycyjnym wydaniu po weekendzie (jak twórca oprawy graficznej i moja wielka miłość powróci z podróży służbowych),  a póki co w temacie kobiecości wypowie się moja druga wielka miłość - Pablo Neruda. Która z nas nie marzy czasem żeby ktoś tak kiedyś o niej...


Garncarz 

Całe twoje ciało ma
w sobie
przeznaczone mi naczynie lub słodycz.

Podnosząc rękę
trafiam wszędzie na gołębia,
co szukał mnie, jakby
ciebie, miłości, uczyniono z gliny
dla moich dłoni garncarskich.

Twoich kolan, twych piersi,
twej kibici
brakuje we mnie jakby w wydrążeniu
ziemi spragnionej,
od której oddzielono
formę,
a razem
jesteśmy całkowici jak jedna rzeka,
jak jedno ziarnko piasku.

Kobieco.

Trochę mnie nie było - choroba Wiktora zahamowała moją kreatywność i chęć zasiadania przed komputerem. Matka na cały tydzień wymiotła ze mnie kobietę. Ale oto wracam, powoli, bez fajerwerków. W Dzień Kobiet samotnie wylizując kartonowe pudełko po najlepszych na świecie lodach o smaku dulce de leche. Arek wyjechał zostawiając mnie do piątku w towarzystwie nowego płaskiego telewizora, który kupił "nam" w prezencie :)

No więc siedzę przed telewizorem, opycham się słodyczami i czuję się jakoś dziwnie. Nie czułam się tak od wielu, wielu miesięcy. Patrzę w lustro i wydaję się sobie gruba, źle ubrana, blada i nieciekawa w ogóle. W dole brzucha uczucie bynajmniej nie ekscytujące. No tak, powróciły comiesięczne niezaprzeczalne objawy kobiecości. Znowu jestem niebezpiecznie rytualnie nieczysta. Znowu młode wino skwaśnieje, plony uschną, szczepy roślinne umrą, uschną nasiona roślin ogrodowych, owoce spadną z drzew, jasna powierzchnia luster ściemnieje, stępią się ostrza stalowe, wymrą pszczoły, a powietrze wypełni się okropnym zapachem. Pliniusz Starszy, który te wiedzę w na początku naszej ery rozpowszechniał twierdził też, że podczas miesięcznego krwawienia kobiety mają tyle magicznej siły, że ponoć krew wystawiona podczas burzy na działanie błyskawic odpędza grad i huragan! Dlaczego więc zamiast czuć się jak silna, wszechmocna czarownica chce zwinąć się w kłębek i zniknąć na trochę pod ziemią żeby pokontemplować odzyskaną z bólem siłę rozrodczą? Idę spać, ale jutro powrócę. W temacie.

Smutna konstatacja


Żal mi i trochę wstyd. Żal, bo jest już trzecia w nocy z 27 na 28 lutego i w Kodak Theatre trwa właśnie 83 ceremonia wręczenia Oscarów. Chociaż i tak nie śpię i podskakując na wielkiej gumowej piłce próbuję uśpić w chuście kaszlającego i kichającego mojego Wiktora (żeby sobie pooddychał  w pozycji pionowej), to po raz pierwszy od wielu, wielu lat nie oglądam tego na żywo, bo kilka miesięcy temu zrezygnowaliśmy z Canal Plus. Wstyd, bo pierwszy raz od wielu, wielu lat oglądałam tylko znikomą część nominowanych filmów i nie wiem nawet o co toczą się dyskusje. Już od dobrych kilku tygodni zabieraliśmy się do obejrzenia „Czarnego Łabędzia” i co wieczór znajdowaliśmy wiele świetnych powodów żeby tego nie robić – "bo taki miły, spokojny wieczór, po co sobie w głowie mieszać", albo „taki był ciężki dzień, nie chcę się jeszcze filmem dobijać, pooglądajmy „Przyjaciół”” I zostałam tak, bez zdania na temat filmu, który zachwyca mnie wizualnie sądząc po plakatach, kostiumach i charakteryzacji i intryguje treścią łączącą bliskie memu sercu taniec i grzebanie w psychice. Nic to, posiedzę jeszcze chwilę lamentując w ciszy nad swoim kulturalnym upadkiem, ze smutkiem znajdując kolejne potwierdzenie dla tezy wielu moich koleżanek mam (a przed którą ja dość zaciekle się broniłam), że niestety nie da się być na bieżąco...




Dziesiąty list




Synku kochany,

Najlepsze życzenia z okazji ukończenia dziesięciu miesięcy! Mogłabym godzinami rozpływać się nad Tym jaki jesteś cudowny, jak pięknie śpisz, jak pięknie wstajesz, jak niezwykle zgrabnie stawiasz pierwsze kroki, jak patrzysz na mnie z rozdziawioną ze zdziwienia buzią kiedy opowiadam Ci jak przygotowuje się zupę szczawiową i jak lekko zawstydzony spuszczasz głowę kiedy zbliżysz się do plątaniny kabli i Cię na tym przyłapię. Mogłabym, ale tym razem opowiem Ci o drugiej najważniejszej osobie w Twoim życiu – o Tacie (tak, to ten uśmiechnięty, brodaty przystojniak co przynosi nam po południu chleb – i to dosłownie :)). Z Tatą macie coraz więcej pomysłów na wspólne spędzanie czasu, na wyczerpujące, fizycznie zorientowane zabawy, w tym budzące we mnie grozę niebezpieczne ewolucje w okolicach sufitu! Jeszcze parę tygodni temu zaczynaliście od śledzenia piłki wzrokiem, teraz rzucacie się na nią prawie równocześnie i ganiacie po całym przedpokoju. Urządzacie  szaleńcze pościgi z sypialni do salonu, podczas których elegancko froterujesz mi podłogę, śliniąc się i piszcząc z mieszanki niesamowitego zachwytu, strachu i ekscytacji. A Tata nie od początku wiedział jak spędzać z Tobą czas, bo nie miał, tak jak ja, gigantycznego wspomagania w postaci miłość wspierającej oksytocyny… Oj nie jest łatwo być tatą malucha, którego mama wie zawsze najlepiej :) Ale Twój Tata mądrze przeczekał ten czas kiedy Ty i ja byliśmy dla siebie niezastąpieni i teraz coraz więcej Was łączy, coraz pewniej czujecie się razem i coraz mniej jestem Wam w tym wspólnym byciu razem potrzebna. Jednak pewnie dlatego, że mimo wszystko nie mam wątpliwości, że ciągle jestem dla Ciebie numerem jeden (och ta próżność!), tak cieszy mnie kiedy z utęsknieniem spoglądasz na drzwi kiedy mówię „Gdzie jest Tata?”, jak rozświetlasz się i wydajesz gardłowe okrzyki radości na jego widok kiedy wraca z pracy i jak starannie i słodko sylabujesz „ta-ta” chociaż „ma-ma” jeszcze nie pojawiło się w Twoim słowniku. Wiktor, Twój związek z Tatą będzie niezwykle ważny w całym Twoim życiu i bardzo będę Wam obu sekundować żebyście stworzyli coś pięknego i prawdziwego. Kocham Was.

Mama

 PS A dla wszystkich ojców i synów z dedykacją "żeby się nie bali siły uczuć" - Cat Stevens. 


Mamomowa

Nie wiem czy takie słowo funkcjonuje w słowniku, ale gdzieś już je chyba widziałam. To nic innego jak ten irytujący dla osób postronnych sposób mówienia do tych „maciupkich, maciupeńkich stópeczek ślicznusich, takich oj ślicznusinych, ze oj oj”. Każda mama (wszystkie babcie i niektórzy ojcowie też) mówią tak w porywach do swoich dzieci i - jak się okazuje dzięki licznym badaniom – dobrze że tak robią, bo przesadnie śpiewna intonacja pomaga dzieciom szybciej nauczyć się mówić. Ale nie o tym będzie dziś. Trafiłam na świetną stronę amerykańskiej blogerki Mammalingo, na której autorka, przy pomocy wiernych czytelników tworzy słownik rodzicielski, który zapełniają słowa jeszcze nieistniejące lub o odmienionym znaczeniu – słowa, które opisują rzeczywistość, w której przyszło nam z naszymi dziećmi się zmierzyć. Jako anglistka i zapalona miłośniczka słów wszelkich i zabawy nimi nie mogłam przejść obojętnie obok tego projektu i zainspirowana chcę zrobić coś takiego i u nas. Przeszkodą będzie może ograniczona elastyczność naszego języka ojczystego, ale i z tym sobie radę damy, nieprawdaż?

Poniżej kilka słów ze słownika Mammalingo (ku uciesze anglojęzycznych tylko niestety :( )

WHINE LIST n. (Fr. whine + list]:  The lengthy list of reasons why your child can’t believe you expect them to eat what’s for dinner, clean up their room, brush their teeth, etc.
SHNACK n. [Fr. shhhh + snack]: The food given to children to quiet them.  Example, “Mommy is on the phone, have another shnack.”
POOPRISE n. [Fr. surprise + excrement]: The occasion of finding an unexpected poopy diaper when anticipating a quick, wet diaper change. This sometimes occurs, for example, when stripping a baby down before a bath: “Ooh! Pooprise!”

I na początek kilka moich słów, które powstały z inspiracji moimi codziennymi zmaganiami. Zachęcam Was do proponowania Waszych własnych skojarzeń! Bardzo!

WYCIE-RACZKA – długie, przeciągłe jęczenie dobiegające z okolic podłogi i charakteryzujące sfrustrowanego niemożnością sięgnięcia do najwyższej szuflady przemieszczającego się na czterech kończynach małego człowieka.





OJCIEC WINNY vs. OJCIEC BALSAMICZNY – dwa występujące w naturze typy rodzicielskie (czasami dostrzegalne w jednym osobniku). Pierwszy charakteryzuje się nieczułością, indyferentyzmem i niewrażliwością na potrzeby matki i wykazuje cechy właściwe gruboskórnym dzierżymordom. Drugi posiada cnoty bliskie aniołom i wie jak należy pomóc, ukoić, pogłaskać i przytulić.



MACYCANIE – nabywana z czasem przez małych ludzi umiejętność własnoręcznego wyszukiwania pod wieloma warstwami odzienia gruczołu mlekowego matki celem oswobodzenia go z powyższych warstw i wykorzystania do szybkiej konsumpcji na miejscu.

Mniam Mama i serca trzy


Ostatnio pisałam trochę o naszych nieporozumieniach, sprzeczkach i rozterkach rodzicielskich, które te nieporozumienia powodowały. Dzisiaj o tym ani słowa, bo dzisiaj miłość, wszędzie słodka miłość. A mąż mój jest mężem idealnym. Jak pisał amerykański poeta Ogden Nash, mąż idealny „wie, czemu się, wbrew pozorom, oszczędza na drogim pudrze. I że para rajstop się z natury, nie z powodu biódr drze.” A Arek to wie, bo już to nie raz przedyskutowaliśmy.

No więc siedzimy z moim mężem idealnym popijając czerwone wino, wyjadając czekoladki z alkoholizowaną wiśnią z obowiązkowo kiczowatego pudełka w kształcie serduszka i rozkoszujemy się widokiem krwistoczerwonych róż. Stanął na wysokości zadania mój mąż i przyjechał z pracy z tym bukietem i z czekoladkami. Wiem, wiem, że ten dzień to święto producentów czekoladek i kartek, ale gdyby nic nie przyniósł, to by mi było smutno. I chociaż się trochę spodziewałam, to i tak mnie zaskoczył. Bo przyszedł wcześniej o godzinę, a ja w zasypanym zabawkami mieszkaniu, uwijająca się w kuchni przy zapiekanych bakłażanach z tradycyjnie uwieszonym u nóg towarzyszem dnia i nocy. Nieuczesana, w wybrudzonej koszulce raczej nie budzącej pożądania i nie powodującej mocniejszego bicia serca. A mimo to zrobiło się tak miłośnie i szczęśliwie. Bo świeciło słońce, a on już był po pracy i w piekarniku zapiekał się dobry obiad i Wiktor był przeszczęśliwy, że tata już wrócił, więc i my mieliśmy humor fantastyczny. Przed nami była perspektywa miłego wieczoru, nic specjalnego, nic wyszukanego, nic wyjątkowego. Nie zaplanowałam finezyjnego gorsetu, jadalnych majtek ani gorącego kremu czekoladowego do smarowania ciała, bo będzie jeszcze na to czas jak zostaniemy kiedyś sami. Bo przecież jeszcze zostaniemy, co nie? Jak wyrwiemy się na jakąś zaplanowaną schadzkę w pokoju hotelowym albo wyjedziemy na weekend nad morze? Istnieje wprawdzie ryzyko, że zamiast zrywać z siebie ubranie w szaleńczym pożądaniu, zalegniemy wtuleni przed hotelowym telewizorem i błogo uśniemy, pewni po raz pierwszy od bardzo dawna, że nikt i nic nam w tym śnie nie przeszkodzi :) No ale czy coś w tym złego?


I przestać o cyrku nie mogę.

I jeszcze uzupełnienie stylistyczne do wczorajszego postu. Dzięki stronie Little Lovely znalazłam kilka uroczych kolekcji ubrań dla dzieci inspirowanych, a jakże, cyrkiem i karnawałem (m.in. Stelli McCartney, Bandit Bambi czy Oeuf). To całkiem kusząca koncepcja żeby pozwolić dziecku bawić się strojem w taki sposób, pozwolić na więcej fantazji na co dzień nie tylko w karnawale. A może to jednak przesada?

Ale cyrk.


Wyobraźnia mi zadziałała i artysta cyrkowy z ostatniego wpisu mnie zainspirował. I jeszcze mój brat, który na facebooku napisał: "O tak, uciec z cyrkiem i przez noc jechac - w oswietlonym wozie cyrkowym z magikami i polykaczymi ognia - do jakiegos prowincjalnego miasta na koncu swiata....to by bylo fajnie."

Cyrk to dziwna instytucja. Z jednej strony zupełnie odrzuca mnie idea tresowanych zwierząt i sztuczek  zmuszających je do nienaturalnych zachowań, z drugiej absolutnie oczarowana jestem linoskoczkami, akrobatami, żonglerami i magikami. Jest coś niezwykle pociągającego w życiu artystów cyrkowych – zmiany, podróże, rozświetlone fajerwerkami i płomieniami ognia, noce... W mojej fantazji cyrkowej jest zasmucona, nieszczęśliwie zakochana akrobatka, która od lat próbuje zdobyć miłość nieokrzesanego tresera lwów. Jej pełne dramatyzmu, balansujące na granicy życia i śmierci powietrzne ewolucje zapierają dech w piersiach młodego klauna, który nieudolnie próbuje jej wyznać miłość, czerwieniąc się i gubiąc słowa za każdym razem kiedy ją widzi. Jest malutka blond żonglerka, która nie rozstaje się ze „szczęśliwymi” gumowymi piłeczkami i trenując codziennie skomplikowane kombinacje, śpiewa marząc o karierze piosenkarki. Jest zbuntowany połykacz ognia i małoletnia córka właściciela cyrku, którzy od miesięcy planują wspólną ucieczkę do jakiegoś ciepłego kraju. Zgromadzenie wzruszających osobliwości...

Odcinając się od skaczących przez ogniste obręcze lwów, brodatych kobiet i monstrualnie otyłych dzieci sama stylistyka cyrku mnie pociąga– kojarzy mi się z wolnością, ekscytującą niepowtarzalnością, perwersyjną dzikością, fascynującym poświęceniem się sztuce i uwielbieniu tłumów. Taki jest wspaniały cyrk-teatr, który od lat mnie fascynuje – Cirque du Soleil, czarująca mieszanka cyrku, teatru, opery, niesamowite widowisko.



Kilka moich ulubionych ujęć zamieszczam ku uciesze własnej i być może kogoś jeszcze kto w ten świat ze mną wejść zechce…
 
znalezione Tu

via Breakfast at Anthropologie



via Pinterest



 
 





via Ischandchi



znalezione TU

znalezione TU

Zupełnie nie jak Mniam Mama.



Kobietą być trudno. Bo zmienne nastroje, bo niewytłumaczalne obawy i niepokoje. Bo zaprogramowane na wyjątkową łączność z otoczeniem, niepotrzebnie szargamy sobie nerwy przejmując się tym czym nie trzeba. No bo czy nie ma racji nasz mężczyzna zarzucając nam, że niepotrzebnie czepiamy się go, że robi coś, co nas wkurza chociaż nam przecież to w niczym przeszkadzać nie powinno, a jemu daje radość, chociaż tego zrozumieć nie możemy? On robi coś, co ja uważam za odmóżdżające marnowanie czasu i się we mnie podnosi poziom agresywnie nacechowanej adrenaliny. Walczę z własnymi myślami „Boże, co on robi? Dlaczego nie poczyta książki albo nie pobawi się z Wiktorem? I jeszcze zaczął przysypiać, zero w nim energii, mógłby mi pomóc w kuchni, zapytać czy nie potrzebuję czegoś przecież!!!!” Im bardziej staram się powstrzymać od komentarzy tym bardziej ewidentne jest, że jestem zła. Nie mówię wprost, że mi przeszkadza jak tak sobie leży i nie robi nic, ale nabuzowana kręcę się po kuchni i tłukę talerzami w zmywarce, z opóźnieniem reagując na jego pytanie: „Czy coś się stało?”. Nie, nic – odpowiadam naburmuszona. No to on uznaje, że nic i siedzi dalej. A we mnie się gotuje, wrze, eksplodują mi pęcherzyki, żyłki i naczynka. No bo jak to nic, jak coś. I przecież dałam znać kącikiem ust, że jestem zła i smutna. I on na to nie zareagował??? Mężczyzną być trudno też.



Ale najtrudniej być mamą i tatą. Nawet gdy dziecko cudowne, zdrowe, inteligentne i niezwykle mobilnie rozwinięte. Wiktor jest teraz wszędzie, jego zręczne paluszki wyciągają wszystko z szafek, szuflad i pudełek. A ponieważ nie nauczył się jeszcze odkładać nic na miejsce, w naszym mieszkaniu panuje wieczny „nieporządek”. Wiktor gryzie, drapie i okłada nas coraz silniejszymi dłońmi. I chociaż powtarzamy delikatnie „Nie gryź mamy”, „Nie bij taty”, to nie udaje nam się nad tym zapanować. Ledwo odrośnięte po trudnych miesiącach poporodowych włosy ściska jak trofeum.
Będą mu też chyba wychodzić górne jedynki i jest trochę bardziej rozdrażniony niż zwykle i gorzej sypia. Nie ma mowy żeby zasnął przed 21.30, a i tak potem domaga się cogodzinnych wizyt zapewniających o naszej trosce i miłości. Jesteśmy zmęczeni, podenerwowani, pogryzieni i wypaprani kaszką.

Obiecałam mojej przyjaciółce Kasi, że będę też pisać jak będzie mi źle. Bo wbijałam ją w kompleksy, że moje macierzyństwo takie kolorowe, uśmiechnięte i pachnące. Wiktor uczesany i roześmiany, a ja w jedwabnych tunikach snuję się po domu przeglądając kolorową prasę zagraniczną. Kasia, wczoraj wybuchłam. I chciałam rzucić wszystko i uciec z artystą cyrkowym...

Wiktor i sprawa chińskiego tygrysa

 

Zaczęłam pisać ten tekst kilka tygodni temu poruszona artykułem, który przeczytałam na świetnym blogu Motherlode, autorstwa Lisy Belkin, dziennikarki New York Times. Tekst był o mało mi wtedy mówiącej Amy Chua i jej książce „Battle Hymn of a Tiger Mother”. No ale zagapiłam się i nie udało mi się zabłysnąć wiedzą z wielkiego świata, bo w tygodnikach mijającego tygodnia pełno jej szokującego podejścia do wychowywania dzieci po chińsku :)

Co by było gdybym zabroniła Wikorowi:
- nocować u kolegów
- zapraszać koleżanek i kolegów do domu
- występować w szkolnych przedstawieniach mimo, że garnąłby się do aktorstwa i recytował Szekspira?
- oglądać telewizji i grać na komputerze
- samemu wybierać pozaszkolnych zajęć
- narzekać na to, że mu tego wszystkiego zabraniam?

Co by było gdybym robiła mu karczemną awanturę i nazywała go „śmieciem” za każdym razem gdyby:
- dostał w szkole czwórkę, a nawet piątkę z minusem?
- nie wyprzedzał całej klasy o dwie długości z matematyki i wiedzy o literaturze?
- nie udało mu się płynnie zagrać andante spianate et grande polonaise op.22 Chopina?

Czy gdybym publicznie ogłosiła, że zamierzam chować go w atmosferze terroru i rywalizacji, ignorując jego naturalne zdolności i preferencje, a każdą próbę oporu karałabym dalszymi zakazami, to spotkałabym się ze zrozumieniem i akceptacją innych mam? Chyba nie. Nic więc dziwnego, że artykuł z fragmentami autobiograficznej książki matki, która się do tego wszystkiego przyznaje wywołał ogromną burzę medialną i ponad 7 tysięcy komentarzy pod artykułem w Wall Street Journal "Dlaczego chińskie matki są najlepsze" (Why Chinese Mothers Are Superior). W ciągu kilku dni ten artykuł przeczytało około miliona osób, a jej autorka, Amy Chua, trafiła na okładkę "Time’a", "Economista" i "New York Times’a", oraz gościła w Today Show, Colbert Report i w CBS News.

Amy Chua jest Amerykanką chińskiego pochodzenia, profesorem prawa na Yale i matką dwóch córek. W swojej książce postawiła odważną tezę, że chińskie matki są najlepsze, bo wyniki jakie osiągają ich dzieci najlepiej przygotowują je do sprostania wymaganiom dzisiejszego świata. Jej dzieci to chodzące ideały: przynoszą same A (najwyższe oceny w amerykańskim systemie nauczania) i bajecznie grają na pianinie i skrzypcach (jedna z córek w wieku 14 lat wystąpiła w Carnegie Hall!). Jej książka to niepoprawna politycznie, podkolorowana opowieść o metodach wychowawczych chińskiej matki, której podstawowym celem jest wychowanie zwycięzców, którzy na zawsze zakończą wiek dominacji USA i zostawią cały świat daleko w tyle. Te metody obejmują twarde zasady, wysokie wymagania, ograniczanie wyboru do rzeczy zaaprobowanych przez rodziców, kary, rygor, konsekwencję i szokującą dyscyplinę. Podczas gdy większość „zachodnich” rodziców chwali dzieci za dobre i przeciętne oceny i zachwyca się każdym ich rysunkiem, laurką  jakby to były największe dzieła sztuki, chińska matka według Amy krzyczy za każdą ocenę poniżej najlepszej i zdegustowana wyrzuca nabazgrolone dziecięcą ręką drzewka i uśmiechnięte buzie. Robi tak, bo wychodzi z założenia, że jeżeli coś nie jest doskonałe, to dziecko nie pracowało wystarczająco ciężko. Kiedy 7-letnia córka Chua, Lulu nie była w stanie poprawnie zagrać „Białego osiołka” Jacques’a Iberta, matka zmusiła ją do gry całą noc – bez przerw na siusiu, picie i jedzenie, grożąc jej, że jeśli się nie nauczy, jej domek dla lalek wyląduje w Armii Zbawienia, a święta i urodziny obędą się bez prezentów. I po morderczej walce, Lulu zagrała koncertowo i rozpromieniona grała i grała, z wielką satysfakcją i szczęściem, że się jej udało. Przykładów takiego podejścia, w większości szokujących i budzących protest jest w książce wiele – po więcej zachęcam do przeczytania artykułu w WSJ i na polskich portalach.

Jakie przemyślenia mam po zapoznaniu się z fragmentami książki (polska premiera 8 marca)? Nie ulega wątpliwości, że  (generalnie) azjatyckie dzieci są lepsze od nie-azjatyckich dzieci w wielu dziedzinach i jest bardzo prawdopodobne, że już bardzo niedługo najważniejsze stanowiska w najważniejszych firmach na całym świecie będą piastować świetnie wykształceni, odporni na wszelkie niepowodzenia i uparcie dążący do celu Chińczycy i Koreańczycy. W międzynarodowych testach edukacyjnych PISA, Chiny pobiły wszystkie inne kraje na głowę w matematyce, naukach ścisłych i czytaniu. Chińskie dzieci są przygotowywane na przejęcie naszego świata. Ale jakimi metodami? Mam mieszane uczucia – nie potrafię jednoznacznie potępić autorki nie czytając książki i nie zapominając o olbrzymiej sile marketingu, PR-u, który z całą pewnością celowo nakręcił skandal wokół odważnych tez Amy Chua. Zaczęłam też myśleć, że opisane w książce drastyczne sposoby „łamania” dziecka są dodane celowo żeby wzmocnić ważny przekaz, z którym w wielu aspektach nie mogę się nie zgodzić. Bo przecież jestem za uczeniem dziecka pokonywania przeciwności bardziej niż osłanianiem go przed możliwymi przykrościami i porażkami. Wierzę, że tylko mierząc się z czymś trudnym i wymagającym, dziecko zrozumie do czego jest zdolne i nauczy się, że jest w stanie samo pokonać własne ograniczenia i podołać wyzwaniom. I chociaż teraz chwalę Wiktora za każde klaśnięcie i pomachanie rączką, to zaczęłam mieć wątpliwości czy rzeczywiście to chwalenie za wszystko jest dobre. Amy Chua naśmiewa się z ciągłych pochwał „polerujących” poczucie wartości naszych dzieci, nasze wpajanie im, że są wyjątkowe i niepowtarzalne, genialne. I może rzeczywiście za rzadko przypominamy im o wartości ciężkiej pracy i konsekwencji???

No ale na szczęście nie jesteśmy ani Amerykanami ani Chińczykami i mamy swoje, europejskie sposoby na złoty środek (w testach PISA jesteśmy przed Amerykanami :) Da się przecież budować silne poczucie wartości dziecka i wiarę we własne możliwości bez straszenia, wyzywania i zmuszania do siedzenia nad trudnymi tekstami naukowymi? No chyba, że na tym świecie przyszłości będzie zapotrzebowanie już tylko na zinformatyzowane mózgi drzemiących we wszechświatach równoległych biologów molekularnych ze specjalizacją w fizyce kwantowej, dla rozrywki wygrywających na skrzypcach kaprysy Paganiniego. Na czas. Wtedy, niech Bóg ma w opiece nasze dzieci i wnuki :)

Zaszyfrowane wiadomości od mojej podświadomości

Jestem na lotnisku, ubrana w długą, białą suknię. Za chwilę odbędzie się mój ślub. Nie widzę Pana Młodego ani gości. Czekam. Nagle przypominam sobie, że zapomniałam użyć perfum i nie mam ich przy sobie. Ale jestem przecież na lotnisku, więc pędzę do sklepu wolnocłowego. Z podwiniętą suknią, z welonem w dłoni biegnę, pędzę i ustawiam się w długiej kolejce. Kiedy już zbliżam się do kasy sięgam po upatrzony flakon i zerkam na etykietę z napisem „Oui problems”. Oburzona odkładam je na półkę, że jak, że ja mam jeszcze przed ślubem mówić TAK problemom? Biorę jakieś inne perfumy i lecę się pobrać. Nagle zmiana planu i oto wracam do pracy – właśnie jeden z naszych pracowników wjechał swoim samochodem w samochód premiera i siedzę nad tekstem informacji prasowej z dwiema koleżankami. Zastanawiamy się nad jej ostateczną wersją i moją uwagę przykuwa ostatnie słowo „życiasens”. Mówię im, że nie ma takiego słowa, że powinno być „sens życia” i że to za bardzo przypomina „żeńszeń”. Ale one się upierają i czuję, że wypadłam z rytmu zawodowego, bo nie mam siły ich przekonywać. Idę do toalety. Ze zdziwieniem zauważam, że podczas mojej nieobecności wszystko przebudowano i jest teraz nawet toaleta dla matki z dzieckiem. Wchodzę, otwieram muszlę i zalewają mnie nieczystości. Dziwnie niewzruszona wycofuję się i podchodzę do umywalki żeby się umyć. Obok, w wannie leży dziewczyna w ciąży i z przymkniętymi oczami, delikatnie opłukuje swoje ciało w strudze światła przebijającej przez uchylone okno. Na jej twarzy maluje się błogość i rozkosz, pełnia szczęścia.

No, psychoterapeuta miałby co tu robić. Ten sen przyśnił mi się kilka dni temu kiedy mieliśmy trochę ciężki czas z Wiktorem, trochę nerwów o jego zdrowie i ogólnie nienajlepszy nastrój. Czułam się przytłoczona troską o przyszłość, świadoma jak wiele zależy od nas i jak wiele rzeczy można przegapić. Tak jakbym nagle zrozumiała, że ze sprowadzeniem Wiktora na ten świat wiąże się nigdy niekończąca się odpowiedzialność. I nigdy niekończąca się troska. I pomimo drastycznej nieco wizji macierzyństwa i pesymistycznych skojarzeń z małżeństwem pełnym problemów, ten sen mnie oczyścił i przywrócił mi spokój. Choć ewidentnie jest we mnie tęsknota za czasem ciąży, który był jedynym i niepowtarzalnym czasem odurzenia i szczęśliwości, to po przebudzeniu poczułam równowagę i świadomą akceptację, że kłopoty i problemy będą, przeminą, pojawią się nowe, a potem i one przeminą.

Chociaż dzieje się to zazwyczaj w chwilach kiedy gorzej śpię, bo coś mnie dręczy i o czymś uporczywie myślę, to uwielbiam kiedy udaje mi się zapamiętać sen.  Miewam sny niezwykłe, złożone i pokręcone. Historie rozgrywające się na wielu poziomach, w wielu wymiarach czasowych i przestrzennych, z licznymi bohaterami, pierwszo- i drugoplanowymi. Ciągnące się epopeje pełne metafor, archetypów i symboli. Wizje przynoszące ulgę i kierujące moje świadome myślenie na ważne kwestie, z których sobie często nie zdaję sprawy.  Sny komentują rzeczywistość, w której funkcjonuję – dodają zwykłym z pozoru zachowaniom niezwykłego, większego znaczenia. Pomagają mi lepiej zrozumieć i poznać siebie. Bo chociaż wszyscy próbujemy czasem uciec od podszeptów naszego prawdziwego ja, to, jak mówi ekspert od snów Zenon Waldemar Dudek, „w nocy każdy z nas wraca do siebie” i musi śnić swój prawdziwy sen, który podsuwa mu nieświadomość, tak jej wymiar indywidualny, jak i zbiorowy.” Ignorowanie snów i traktowanie ich tylko jako absurdalnych przejawów naszej wyobraźni jest marnowaniem ogromnej i łatwo dostępnej wiedzy. Jest jak odkładanie nieprzeczytanego listu, jak mówi żydowski Talmud. Śnijcie dobrze i długo. Łapcie sny i korzystajcie z ich siły.

Mniam Mama i gitara basowa



Zbierałam się z tym tekstem i zebrać się nie mogłam od weekendu. Nie narzekam, bo zajęta byłam nadrabianiem zaległości filmowych i bardzo mi było dobrze na kanapie z Arkiem, przysypiającym Wiktorem, wielką tabliczką mlecznej czekolady i nowo zakupionym szarym szalem. Nadrabiałam też zaległości w tuleniu się do mojego mężczyzny, którego przez cztery dni i trzy noce w domu nie było. Wyjechał, a ja tęskniłam bardzo. Najbardziej w weekend kiedy spędzamy ze sobą najwięcej czasu, a jego pomoc i wsparcie jest dla mnie najbardziej drogocenne. Cały tydzień czekam na te nasze wspólne długie wygrzebywanie się z łóżka, przeciąganie i przeczołgiwanie Wiktora po nas aż zdecydujemy się podnieść i zacząć wspólny dzień. Czekam na długie śniadanie z kawką z miodem, mistrzowsko przygotowanym prze Arka puszystym omletem lub cieniutką frittatą z mnóstwem dodatków i nieśpieszne zastanawianie się „co będziemy dzisiaj robić?”. Czasem w tle powtórki „Na Wspólnej” albo lekki jazz w Radiu Pin. Cały tydzień czekam na nasz wspólny spacer, a jeszcze bardziej na ich męski spacer (lub samochodową przejażdżkę), bo wtedy mam czas tylko dla siebie. Czas na długą kąpiel (bez nasłuchiwania czy sobie dobrze radzą beze mnie), buszowanie po sklepach i przymierzanie wszystkiego co mi wpadnie w ręce (bez  wiercącego się obciążenia w chuście) czy kawę z kimś dawno niewidzianym (bez troski o rozrywkę dla mojego raczkującego wszędzie łobuziaka). Krótkie kilka chwil z dawnego życia, ale dzięki nim odżywam. Cały tydzień czekam na nasze wspólne weekendowe wieczory przy winku, kiedy celebruję ten jeden dozwolony kieliszek i cieszę się humorem mojego męża, który po ciężkim tygodniu i zmęczeniu wczesnego wstawania upija się rozkosznie szybko i równie szybko błogo odpływa.

Cały tydzień czekam na niedzielne przedpołudnie kiedy zazwyczaj robimy zdjęcia do mniam mamy, kiedy światło jest najlepsze, a i Wiktor naładowany sobotnią obecnością taty ma najlepszy nastrój. I chociaż sprzeczamy się regularnie przy robieniu tych zdjęć, bo ja często nie wiem czego chcę, a warunków do robienia zdjęć nie mamy żadnych, więc się fotograf irytuje, to ten weekend bez tych sprzeczek był smutny i nudny. Zdjęcia zrobiłam sama i są świetną ilustracją do jakże trafnego, wymyślonego na potrzeby sytuacji, powiedzenia, że dobry fotograf na blogu jest jak gitara basowa – nie wiesz, że jest dopóki nie przestanie grać. Moje zdjęcia „z ręki” może i mają swoisty urok, ale gdzie dusza i wartości artystyczne?

Dziewiąty list

Kochany Synku,

Już dziewięć miesięcy jesteś z nami na świecie. To tyle ile byłeś u mnie w brzuszku. Może właśnie dlatego, jeszcze niedawno wydawało Ci się, że Ty i ja to to samo. Że jesteśmy jednym, nierozłącznym tworem, który od zawsze połączony, na zawsze takim pozostanie. To dzięki mnie gromadziłeś siły, poprawiałeś sobie humor, koiłeś podrażnione nowymi atrakcjami nerwy, zaspokajałeś głód i pragnienie, znajdowałeś rozkosz, bezpieczeństwo, spokój, sen… Pewnego dnia obudziłeś się, popatrzyłeś na mnie i jak co dzień, z radością i z entuzjazmem rzuciłeś się na nowy dzień, pełen przygód i szaleństw. Ale jednak coś było nie tak. Każde moje chwilowe zniknięcie z linii Twojego wzroku powodowało w Tobie niepokój, którego nie znałeś. Paniczny strach, że mogę odejść, zniknę na zawsze, nigdy już nie zaznasz ukojenia, a Twoje życie będzie jedną wielką, czarną dziurą. Krzyczałeś o moje ramiona, płakałeś za moim zapachem, przerażony wzywałeś mnie na pomoc. I kiedy wzięłam cię na ręce, świat znowu był cudowny i wszystko było na swoim miejscu. Zacząłeś rozumieć, że ja jestem kimś spoza Ciebie. Odrębną istotą.

Jednocześnie zauważyłeś, że w naszych codziennych zabawach i czynnościach towarzyszy nam ktoś jeszcze. Ktoś, kto uśmiecha się do Ciebie wtedy kiedy Ty się do niego uśmiechasz, rozumie co mówisz i odpowiada Ci w tym samym języku. Nie da się go wprawdzie przytulić, bo jest zimny i bezkształtny, ale kompan zabaw łazienkowych z niego niezawodny. Już niedługo nauczysz się, że i on zna wiele sposobów, aby dać Ci prawdziwe ukojenie, spokój i poczucie szczęścia. Że tak jak ja, a nawet dużo lepiej,  potrafi uspokoić Cię i łagodnie przeprowadzić z jawy w sen. Ale dopóki tego nie zrozumiesz, jestem tu.


Mama


A na Dzień Dziadka

Dzień był długi, więc bez wielu słów - Wszystkiego Najlepszego drogim Dziadkom debiutantom!




Dziękuję!

Dziękuję Wam wszystkim za głosy w konkursie na Blog Roku 2010. Bo chociaż nie znalazłam się w dziesiątce  najlepszych blogów, to na ponad 1000 blogów zgłoszonych w mojej kategorii znalazłam się w pierwszej 50!!! (dokładnie nie wiem na którym miejscu, bo nie zdążyłam sprawdzić zanim ściągnęli całą listę ze strony). Strasznie mnie to cieszy i nakręca do dalszego pisania (chociaż coraz więcej ostatnio powstaje do tzw. szuflady, bo nie wiem czy nadaje się do publicznej prezentacji... zobaczymy...)

Babcia kontra zima - 1:0



Świętowanie czas zacząć, bo to pierwszy Dzień Babci dla Wiktora Babci Grażynki. Chociaż mieszka daleko  i na co dzień nie może Wiktora tulić i rozpieszczać, to właśnie Babcia nauczyła go kosi kosi łapci, zrobiła mu pierwszą tartą marchewkę z jabłuszkiem, a na szydełku wyczarowała magiczną zimową czapkę tatarską, która mimo mięciutkiej łagodności owczej wełny, z której jest zrobiona odkrywa niesforną, narowistą i rogatą duszę naszego ancymonka :) I chociaż ostatnimi czasy Wiktor pała dziką nienawiścią do wszelkich okryć i nakryć, to czapka od Babci znalazła u niego spore uznanie. Super wnuczek, co nie?

Najlepsze życzenia dla naszej Babci i wszystkich innych Babć - niech spełniają się Wasze marzenia, a Wasze życie kwitnie i rozkwita coraz pełniej. Odkrywając nowe pokłady miłości dla kolejnego pokolenia rozbrykanych chłopców i dziewczynek nie zapominajcie proszę o sobie i swoich pragnieniach! I niech Wasz trochę może stereotypowo pachnący szarlotką i otulony wełną świat daje nam i naszym dzieciom ukojenie...

A ponieważ znacie moje zamiłowanie do rymowania, to i tym razem bez rymu się nie obejdzie. Ale będzie to rym mistrzowski autorstwa Wandy Chotomskiej:


Nie ma jak babcia ,
jak babcię kocham ,
bez babci byłby kiepski los.
Jak macie babcię to się nie trapcie ,
bo wam nie spadnie z głowy włos.

PS (ale bardzo ważne) Niestety Wiktor nie mógł poznać swojej drugiej Babci, mojej Mamy. Tak bardzo tego żałuję, bo wiem, że byłaby świetną babcią. Nauczyłaby Wiktora wygrywać na pianinie kilka piosenek, a latem jadłaby z nim kilogramy czereśni i tony słonecznika. Swoim trochę teatralnym głosem czytałaby mu bajki (a dopóki byłoby mu to bez różnicy, to raczej Politykę i Przekrój ;)). A jakby podrósł i miał prawdziwie dorosłe problemy, to zawsze znalazłaby sposób na wyjście z sytuacji. Będę pilnować jego o niej pamięci bez pamięci.

Chociaż mówią, że się rozmiar nie liczy.


Wciąż w głowie mi się nie mieści, 
że kiedyś było czterdzieści
A teraz trzydzieści sześć
(Choć prawie nie przestaję jeść).


W ciąży bardzo przytyłam i chociaż nie było tego aż tak widać, to pod koniec ważyłam 88 kilo. Trzy tygodnie po porodzie było już 17 kilo mniej, a potem waga już tylko spadała i spadała. Niezależnie od ilości pochłanianych słodyczy, podwójnych obiadów i kanapek z potrójnym serem chudnę i powoli nie mam już co na siebie włożyć. Podczas koniecznych zakupów wpadła mi w oko przepiękna sukienka. Obcisła, czarno-biała, idealna na biurowe przyjęcie, na jakich się kiedyś bywało... Rozmiar 36. Zrezygnowana już chciałam ją odwiesić, ale co tam, pomyślałam, zaryzykuję i z wieszakiem popędziłam do szatni. Wysupłałam lekko zdziwionego Wiktora z chusty i przymierzyłam. Pasowała. Patrzyłam na siebie w tej pięknej sukience w ledwo co oswojonym rozmiarze 36 i przez chwilę widziałam się na bankiecie, jak z kieliszkiem szampana w dłoni opowiadam zafascynowanym słuchaczom o moich najnowszych projektach. Ech. Żeby tak wyglądała praca to bym za nią bardziej tęskniła :) Odprowadziłam śliczną sukienkę na miejsce, a sama, w dżinsach, płaskich kozakach, z przerzuconą przez ramię pseudo wojskową parką w maskującym kolorze brudnej zieleni udałam się dalej w poszukiwaniu rzeczy bardziej praktycznych...

PS A szpilki czasem sobie w domu ubieram i paraduję. Jak Wiktor grzecznie śpi, a Arek dla odmiany jest bardzo, bardzo niegrzeczny...



Mniam Mama i przywoływanie lata


Dołująca ta pogoda. Mgła, deszcz i brak słońca kieruje myśli w stronę mroku i nawet Marcin Kydryński w trójkowej Sjeście zamiast tradycyjnie rozgrzewających rytmów zielonego przylądka zaserwował tęskne nuty Szostakowicza i Chopina. Kiedyś (czytaj przed Wiktorem) w takie meteorologicznie skrzywione dni poddawałam się często nastrojowi i słuchając Requiem Mozarta zalewałam się łzami, z pewną dozą satysfakcji potęgując ten stan wewnętrznego rozdarcia i melancholii. I chociaż mój mały maruda pomógłby mi w tym modelowo, to jednak poddawać się teraz nie mam zamiaru i jak mogę staram się sobie humor poprawić. Podmienić odczucia, oszukać zmysły i podsunąć sobie wspomnienia i skojarzenia z ciepłym, słonecznym, radosnym latem.
I mam taki jeden niezawodny sposób, działający ekspresowo, acz krótko niestety: kokosowy olejek do opalania, który mam ze sobą na każdych wakacjach. Psikam sobie na przedramię, zamykam oczy i przez sekund parę jestem na cudnej, piaszczystej plaży, przebieram sobie palcami w ciepłym piasku, grzejąc się i podgrzewając błogo. Nie musząc robić nic, nic nie robię. Jeden niuch i leżę na złotym piachu, „a niebo jest przy tym niebieskie”. Spocona, smagana gorącym wiatrem, słono-slodka od morskiej wody i roztapiających się sorbetowych lodów. Arek przysypia pod parasolem z palmowych liści leniwie sącząc kwaśnawą Margaritę, Wiktor tapla się w piaskowym bajorku i okłada mokrym piachem moje odpoczywające od zimowych buciorów stopy.

Tyle przyjemnych skojarzeń. Bo węch to najsilniejszy ze zmysłów. Okropny widok raczej nie wpłynie na nasze zdrowie, obrazi tylko naszą wrażliwość estetyczną, koszmarna muzyka nas zniesmaczy, a odrażający zapach?   „Ludzie bowiem mogą zamykać oczy na wielkość, na grozę, na piękno, i mogą zamykać uszy na melodie albo bałamutne słowa. Ale nie mogą uciec przed zapachem. Zapach bowiem jest bratem oddechu. Zapach wnika do ludzkiego wnętrza wraz z oddechem i ludzie nie mogą się przed nim obronić, jeżeli chcą żyć. I zapach idzie prosto do serc i tam w sposób kategoryczny rozstrzyga o skłonności lub pogardzie, odrazie lub ochocie, miłości lub nienawiści. Kto ma władzę nad zapachami, ten ma władzę nad sercami ludzi.” – pisał w „Pachnidle” Patrick Süskind. Od mojego brata usłyszałam mniej poetycki opis niespecjalnie uzdolnionego muzyka – „gdyby śmierdział tak ja gra, toby wszyscy pomdleli”. Działa na wyobraźnię.

Tak więc posiłkując się olejkiem kokosowym, zakładam na głowę panama hat i w oczekiwaniu na poprawę pogody próbuję odpędzić zły nastrój. Słońce nie świeci, pod stopami nie mamy gorącego piasku, ale wygłupiać się można, a Arek i tak leniwie przysypia na kanapie…

PS. Przysypia oczywiście zaraz po tym jak nas pięknie obfotografuje :)



Luźne skojarzenie nocna porą


Wariacja na temat obrazu "Mother and child" Picasso

Mniam Mama i małżeńskie terefere

Zaczęłam pisać wczoraj, z zamiarem opublikowania trochę innego tekstu, bo były Arka imieniny i tak o ojcach trochę miało być i o relacjach w małżeństwie na wesoło. Ale wczoraj wieczorem mocno się pokłóciliśmy, poirytowani niekończąca się ostatnio irytacją Wiktora. W ruch poszły argumenty o kompetencjach rodzicielskich, pretensje i żale. I chociaż oboje wiemy jak bardzo to było podyktowane zmęczeniem i bezsilnością, to jest mi dzisiaj źle i przykro jak dawno już mi nie było. Zmodyfikowałam więc nieco tekst i ku przestrodze go kierując, lecąc bidulą proszę Was o głosy w konkursie na Bloga Roku. Może to mi humor poprawi :) 

Zagłosować można wysyłając SMS o treści A00954 na numer 7122 (koszt 1,23 – dochód z głosowania będzie przekazany na organizację turnusów rehabilitacyjnych dla dzieci).Głosowanie potrwa tylko do 20.01.


Kilku naszych znajomych albo właśnie zostało rodzicami, albo niedługo nimi będą, temat relacji on-ona po urodzeniu dziecka pojawia się niezwykle często w rozmowach z moimi dzieciatymi koleżankami, więc zebrało mi się trochę przemyśleń.

Niby wszyscy wiedzą, że pojawienie się dziecka w rodzinie zmienia dotychczasowe życie dwojga ludzi. Zmienia rytm dnia, modyfikuje listę zakupów, redefiniuje pojęcie porządku i  rodzi wiele nowych sytuacji, radosnych i trudnych. Jeżeli przed urodzeniem się dziecka między dwojgiem partnerów nie było najweselej, to po jego pojawieniu nic się raczej nie uleczy. Wymagające całodobowej opieki i odbierające wolny czas niemowlę nie będzie żadnym plastrem na rany jakie nasz związek mieć może. Wprost przeciwnie, często zaogni to co bolące, wyciągnie na wierzch to co niezagojone i rozdrapie te nawet lekko już zabliźnione i zapomniane rany. Może zdarzyć się też tak, że pozornie się nam wszystko poukłada, bo istniejące problemy i nieporozumienia zejdą na dalszy plan, magicznie schowają się pod dywan i przeleżą tam do czasu aż złapiemy oddech. Nowe problemy zastąpią stare, ale ich nie zlikwidują. Jeżeli nie dogadaliśmy się w sprawach dzielenia się obowiązkami domowymi i wstawienie naczyń do zmywarki jest zawsze okupowane wyrzutami i wielokrotnym przypominaniem, to marne szanse, że w obecności marudzącego szkraba sytuacja zmieni się na ochocze „daj ja to zrobię”. (chociaż ja czasem zauważam, że mycie naczyń czy ścieranie blatów kiedy Arek zajmuje się Wiktorem jest dla mnie niesamowicie relaksującą rozrywką).

Czy zatem da się uniknąć kryzysu? Czy można przygotować się na problemy, które mogą się pojawić? Poniżej cztery moim zdaniem najbardziej powszechne, do pozostałych pewnie jeszcze kiedyś powrócę:

Problem z podziałem obowiązków. Pranie, zmywanie, gotowanie i sprzątanie nabiera przy dziecku całkiem nowego, wątpliwego kolorytu. Szczególnie jeżeli w naszych wyborach rodzicielskich kierujemy się trendami eko i decydujemy się na niekorzystanie ze słoiczków, uczenie samodzielnego jedzenia i picia i wolność w przemieszczaniu się po domu. Pod pralką piętrzą się stosy ubranek we wszystkich spożywczych kolorach, w zlewie garnki i garnuszki do gotowania na parze, osobno mięska, osobno warzyw, porozrzucane zabawki, książki, pokrywki i buty. A tu jeszcze wypada ugotować obiad i ogarnąć mieszkanie przed przyjściem z pracy zarabiającego na ten bałagan męża. Nie ma co się oszukiwać, nie da się tego wszystkiego zrobić na medal. Nie da się z uśmiechem na twarzy ogarniać wszystkich obowiązków, z entuzjazmem bawić się i znosić marudzące dni naszego dziecka i w jedwabnym peniuarze i z pachnącą pieczenią witać co dzień męża w drzwiach. Podać mu obiad i pozwolić przez godzinę odpoczywać po pracy. I chociaż dużo „młodych” ojców tak sobie taki układ wyobraża, to jeżeli chcą by ich partnerka zachowała zdrowie psychiczne, to muszą ją w domowych obowiązkach co jakiś czas odciążyć.
Poświęcanie dziecku całego czasu i całego zainteresowania. Mężczyzna, który dotychczas był naszym głównym towarzyszem i bohaterem, tworzył z nami domowe towarzystwo wzajemnej adoracji zostaje początkowo nieuchronnie odsunięty na dalszy plan. Dla matki wszystko jest nowe, ekscytujące, trochę straszne, jej świat dziecko początkowo wypełnia całkowicie, ona potrzebuje jego prawie tak samo jak ono jej. Przez dziewięć miesięcy byli ze sobą 24 godziny na dobę, tak blisko jak z nikim innym dotychczas. Wyzwaniem jest żeby w pewnym momencie zwrócić uwagę na potrzeby związku i naszego mężczyzny. W końcu same go wybrałyśmy, on był tu pierwszy i on z nami zostanie jak dzieci wyfruną w świat. Kiedy "zdradzamy partnera z dzieckiem", mężczyzna czuje się niepotrzebny, niezauważany i odtrącony i może szukać i znaleźć sobie atrakcyjne zajęcia poza domem. W tym pracę 24/dobę.
Rozbieżności w sprawach wychowawczych. Ona chce nosić maluszka na rękach, on oręduje za uczeniem samodzielności od samego początku. On wraca z pracy i chcąc nadrobić zaległości emocjonalne pozwala dziecku na wszystko - wchodzenie tam gdzie nie wolno, wyrywanie kartek z książek, oglądanie telewizji – niwecząc jej całodniowy wysiłek wychowawczy i ignorując zasady, które ona konsekwentnie wprowadza. Nawet jeżeli pozornie zgadzamy się z naszym partnerem we wszystkim i dotychczas wspólne życie szło nam jak z płatka, to pojawienie się dziecka może wyciągnąć na wierzch poważne różnice. Przywołać głęboko zakorzenione nawyki z dzieciństwa, przyzwyczajenia wyniesione z naszej rodziny – podświadomie wyryte przez naszych rodziców schematy działania, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Trzeba być bardzo wyczulonym, uważnie obserwującym i otwartym na sygnały, które nasz partner/ partnerka może nam pomóc zidentyfikować.
Te sprawy. Zalecone 6 tygodni wstrzemięźliwości mija i? Zmęczenie, problemy z  akceptacją zmian w swoim ciele i brak wspólnych chwil, czasem oddzielne spanie. Wszystko to powoduje, że ogniści kochankowie zmieniają się w warczących na siebie i zabijających swoje libido mamusię i tatusia. Ona najczęściej pada na twarz i kiedy dziecko uśnie marzy o książce, gazecie i śnie i nie ma siły się schylić, a co dopiero ogolić nogi, on to by może i chciał, ale po pracy nie miał chwili dla siebie i najchętniej poskakałby po kanałach. No i jego uwadze nie umknął fakt, że ona nóg nie ogoliła.

Czy komuś udało się uniknąć wszystkich tych problemów? Trudno by mi było w to uwierzyć. Znam wiele wspaniałych par, które przed wkroczeniem w rodzicielstwo książkowo radziły sobie ze wszystkim, rozmawiając, negocjując, słuchając o uczuciach partnera. Ale kiedy pojawia się dziecko, budzą się w Tobie emocje, których dotychczas nie było i trudniej niż kiedyś racjonalnie podchodzić do trudności. Pocieszające jest jednak to, że te wspaniałe nowe emocje rodzicielskie przeważają i za parę dni tylko ten wpis na blogu będzie przypominał mi o dzisiejszym, nienajlepszym nastroju. Bo dzielenie się radością z powołania na ten świat takiego cudu jak Wiktor w końcu zawsze przeważa nad przytłaczającym czasem ogromem odpowiedzialności.

PS. A na koniec małe wyjaśnienie dla wszystkich bliskich, którzy mogli przestraszyć się naszą kłótnią :) Jak wiele moich znajomych mam czasem złości mnie gdy widzę jak bardzo Arek oczekuje pochwał i peanów zachwytu za coś co ja robię non stop bez oklasków. Jak przewinie kupę czy spędzi z Wiktorem dwie godziny sam na sam. Robię to jednak, bo jestem świadoma, że ja nie muszę specjalnie uczyć się macierzyństwa. Ono było we mnie przez cały okres ciąży, utwierdzone przez fizyczny ból i metafizyczne odurzenie porodu, umacniane przez długie godziny tulenia i karmienia piersią. Mężczyzna ojcem stać się musi, pod warunkiem, że chce i wkłada w to wysiłek i zaangażowanie, że buduje w sobie wiarę we własne siły, między innymi przez nasze pochwały. No więc chwalę, dopieszczam i podkreślam jak ważna jest jego pomoc. Ale co jakiś czas, stojąc przed zlewem pełnym naczyń i starając się wcisnąć jeszcze jeden ogryzek do maksymalnie przepełnionego kosza na śmieci, wybucham, przytulam się i chlipiąc proszę o kojącą herbatę. I niestety zapominam czasem , że nie ma jak konkretne, szczegółowe instrukcje. I jeżeli chcę żeby herbata znalazła się przede mną na stoliku, to nie wystarczy jak poproszę „Kochanie zrób mi herbatę” A do mnie, kobiety myślącej kontekstowo i w mig odczytującej potrzeby innych, jakoś mało przemawia argument, że zabrakło „i mi ją podaj” :) Ot i tajemnica.

Wiktor i sprawa dobroczynienia.





Nakręciliśmy się i zakręciliśmy. Wrzuciliśmy pieniądze do puszki, a Wiktor posłuchał opowieści o dzielnym Jurku, który od dwudziestu lat w ludziach dobra poszukuje. O dobroczyniącym Jurku, który zdobył zaufanie i zmobilizował miliony Polaków do podzielenia się zarobionymi pieniędzmi i to z uśmiechem wielkim jak wielka orkiestra. O dobrych ludziach, którzy złożyli się na najnowocześniejszy sprzęt medyczny, dzięki któremu mogłam, zaledwie kilkanaście godzin po jego urodzeniu, dowiedzieć się, że ma zdrowy słuch. Wiktor posłuchał o pomaganiu, o solidarności z mniejszymi niż my szczęściarzami, z ludźmi, którzy nie potrafią sobie czasem radzić, ale którym wystarczy czasem pomocna dłoń żeby ruszyli przed siebie z nową nadzieją. I nie chodzi tylko o pieniądze, pomoc materialną. Czasem ktoś potrzebuje naszej wiary w niego, naszej siły, która go wyniesie ponad jego problemy, kompleksy i ograniczenia. Czasem potrzeba tylko naszego uścisku i słowa otuchy, pocieszenia i zapewnienia, że jesteśmy blisko. Otwierając się na innego człowieka, możemy być szczęśliwsi. Bardzo ważne jest jeszcze też Wiktorku - powiedziałam z czułością w głosie - żebyś Ty też umiał prosić o pomoc. Bez wstydu, fałszywej i niepotrzebnej dumy, zawsze wtedy kiedy będzie Ci ciężko. Z wieloma trudnymi rzeczami będziesz umiał sobie poradzić sam, tego jestem pewna, ale będą sprawy, które Cię przerosną. Nie bój się prosić z obawy o odrzucenie. Ktoś odmówi, ktoś inny nie. Zwracając się o pomoc, zwyczajnie zwiększasz swoje szanse. To proste i trudne jednocześnie, ale wierzę, że Cie tego nauczę.

Wiktor wysłuchał mnie ze spokojem i uwagą, zamrugał ze zrozumieniem i zasnął. A my podziwialiśmy przez okno wystrzałowe światełko do nieba, jak co roku czując prawdziwą dumę z bycia tu i teraz.


O spełnianiu (się).




Wydaje mi się, że minęły wieki odkąd robiłam coś według planu, schematu, w terminie czy w odpowiedzi na zapytanie. Nie pracuję już od ponad roku, od dawien dawna nie umawiam się na oficjalne spotkania, których nie da się odwołać albo przesunąć przez przedłużoną drzemkę Wiktora. W moich licznych notesach, notatnikach, kalendarzykach i na karteluszkach, które panoszą się w każdym kącie domu zapisuję cytaty, zakupy, ciekawe strony internetowe, teksty piosenek i przepisy kulinarne – na próżno szukać tam ważnych newsów gospodarczych czy przemyśleń na temat roszad w partiach politycznych. Wygląda na to, że to, czym zajmowałam się przez dłuższy czas pracy zawodowej przestało mnie interesować jak tylko nie musiałam już tego śledzić z racji obligacji zawodowych. Tak więc raczej nie interesowało mnie to tak naprawdę.

Przez  te miesiące ciąży kiedy byłam na zwolnieniu i mogłam poświęcić czas tylko i wyłącznie sobie ujawniły się moje prawdziwe "skłonności", mogłam zajrzeć w siebie i podpytać co sprawia mi największą przyjemność, jak lubię spędzać czas, co robię z radością, lekkością i pasją. Teraz, im bardziej rozmyślam nad swoją drogą życiową, nad powrotem do pracy i przyszłością  moją i mojej rodziny, zastanawiam się czy mogłabym żyć i zarabiać robiąc to co szczerze lubię? Nikt raczej nie zapłaci mi za pisanie drobnym maczkiem w oprawionym w kolorową skórę notesie, ale zdecydowanie powinnam głębiej wczytać się w to, co tam tak namiętnie popisuję (i w to co powstaje na tym blogu) i nakreślić taki profil idealnego zajęcia, w którym mogłabym się spełniać, jednocześnie dając radość innym ludziom i przyczyniając się do ich szczęścia i lepszego życia :)

Czy mogę to robić wracając do mojej pracy? Czy mogłabym odnaleźć większy sens w tym co robiłam dotychczas? Wiem, że pracowałabym inaczej, byłabym bardziej zdecydowana i decyzyjna, mniej czasu poświęcałabym na rozmyślanie o tym co zrobię, a więcej na rzeczywiste działanie. Tego nauczyło mnie macierzyństwo. Czy to wystarczy żebym miała większą satysfakcję z pracy w korporacji,  a tym co najbardziej lubię zajmowała się już po godzinach? Ale czy miałabym wtedy na to jeszcze siłę? Czy chęć nadrobienia nieobecności i spędzania wolnego czasu z Wiktorem nie odcięłaby mnie od moich własnych potrzeb? A może jednak uda mi się wymyślić sposób na karierę bez potrzeby rozstawania się z nim? Ot pytania ważne niezwykle.


PS. Kiedyś byłam bardzo zajęta i przebywałam wśród ludzi, dla których zabieganie było wielkim atutem -  mniej zajęty oznaczało mniej potrzebny, mniej lubiany, mniej rozchwytywany i mniej niezastąpiony. Też taka pewnie byłam. Teraz z wielką radością i satysfakcją wypowiadam słowa „Dopasuję się do Ciebie, jestem elastyczna” i nie zastanawiam się nad tym czy ktoś pomyśli, że nie mam co robić. Czy mi to chociaż w części zostanie jak już zacznę pracować?

PS. 2 "O człowieku świadczy jego agenda (…) Agenda od łacińskiego agere – robić. Czemuż człowiek nie posiada raczej jakiejś oranda, cogitanda czy Amanda, które by mu przypominały, że powinien przede wszystkim modlić się, myśleć i kochać?” Gilbert Cesborn

PS. 3 I zgłosiłam bloga do konkursu Blog Roku 2010. Fajnie, co?

Skakanka na sankach.

Lubię skakać. Skakanie unosi do góry nie tylko moje ciało, ale też najwyraźniej poziom endorfin . Jak tylko sobie podskoczę, to mi się robi dobrze, albo odwrotnie - jak tylko jest mi dobrze, to sobie lubię podskoczyć. Ostatnio z radości skakałam w naszym lokalnym zaśnieżonym parku, kiedy Wiktor zaliczał debiut na sankach. Nasz syn, unieruchomiony przez liczne warstwy kombinezonów, kocy i śpiworów zachowywał elegancką powściągliwość w ekspresji, ale jego rodzice szaleli na śniegu, podekscytowani pierwszą tak poważną wspólną aktywnością zimową.
 




P.S. A to dowód, że nie kłamię z tym skakaniem :) Zebrane przykłady z lat minionych.
 









Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...